sobota, 19 lutego 2011

Praca i posiłki


Do 15 lutego pracowałyśmy w tzw. „guest relation”. Polega to na tym, że wita się gości od razu jak postawią stopę w hotelu, albo i jeszcze wcześniej. Zanosi się im bagaże tam gdzie chcą, zanosi się potem bagaże do pokojów, albo wynosi je z pokojów na dół. Często też się wskazuje drogę i odpowiada na różne pytania klientów (jak się zna odpowiedź) ;) Jak gości nie ma to lata się ze szmateczkami i czyści wszystkie powierzchnie, sprawdza się też basen, a po 14 jak nowi goście się zjeżdżają chodzi się na goannai – czyli odprowadzanie gościa do pokoju i opisywanie oraz tłumaczenie po drodze wielu, wielu rzeczy. Jest ustalone dokładnie, co i gdzie trzeba mówić. Na początku tylko chodziłyśmy z tyłu i nosiłyśmy, lub pchałyśmy na wózku bagaże. I słuchałyśmy. Od stycznia robiłyśmy to same. Ktoś z obsługi zawsze chodził z tyłu w razie gdybyśmy nie zrozumiały jakiegoś pytania i potem nas chwalił jeśli dobrze poszło albo mówił co powiedziałyśmy źle lub nie do końca poprawnie ;) Często jeden pracownik kazał nam mówić tak i tak, a inny mówił, że tak jest źle i trzeba mówić tak i tak. Więc musiałyśmy się uczyć którą wersję przy kim mówić ;) Zazwyczaj oprowadzało się gości po japońsku (bardzo grzecznym językiem... krótko mówiąc – keigo rządzi), choć czasami zdarzali się goście z zagranicy i wtedy przydawał się angielski. Gdy robiłam taki goannai po raz pierwszy (po angielsku) tak się zestresowałam i przejęłam tym faktem, że nie pamiętałam naprawdę prostych słów po angielsku. Zapomniałam między innymi jak są „drzwi”, „piętro”... ;) Ale to tylko za pierwszym razem. Przynajmniej nie muszę się stresować tym, że mój angielski nie jest idealny, bo i tak jest lepiej niż w przypadku większości Japończyków. Ale angielski Japończyków to temat na osobny wpis ;) Za to pierwsze oprowadzanie po japońsku było koszmarnie stresujące. Dobrze, że większość gości jest bardzo miła i wyrozumiała. Z czasem obydwie nabrałyśmy wprawy i szło nam całkiem nieźle. A oprowadzanie po angielsku stało się rzadkim relaksem, bo przy nim nie stresowałyśmy się już w ogóle ;) 

Ludzie w pracy zazwyczaj naprawdę wydają się mili, i nam tłumaczą wszystko po pięć razy. Choć Hani się zdarzyło, że chłopak jej powiedział, że ma mówić tak i tak po japońsku (tu następuje długie skomplikowane zdanie), a potem od razu wymagał, żeby poszła do gości i tak mówiła. Gdzie przecież dużo słów jest dla nas nowych, formułek, i tego nie da się od razu zapamiętać, jeśli to jest w obcym języku. Jakby była Japonką, to może takie rzeczy wymagać, ale nie od obcokrajowców. Nawet na studiach od nas nie wymagają, żebyśmy od razu zapamiętywali nowe rzeczy. Powtarzają nam to na trzech zajęciach z rzędu, ćwiczą z nami, a potem dopiero wymagają, żebyśmy pamiętali. Inaczej za bardzo się nie da. Ludzie w pracy jednak przyzwyczaili się do tego, że od razu nie zapamiętamy. Najpierw musieli nam podyktować i jeśli było to dłuższa formułka to musiałyśmy chwilę poświęcić na zapamiętanie jej. A gdy potem udało się ją ładnie powiedzieć, to byli z nas dumni ;)

Każdego gościa, którego się mija trzeba powitać i mu powiedzieć dzień dobry, albo witamy, miłego pobytu, dziękujemy za odwiedzenie naszego hotelu itp. Ja oczywiście miałam problemy żeby zapamiętać komu już mówiłam dzień dobry, i mówiłam niektórym „Witamy” po 4 razy. Jeden gość strasznie się śmiał z tego powodu ze mnie. Inni się ze mnie śmieją, bo zdarza mi się do końca nie zrozumieć pytania, ale udaję, że rozumiem i mówię coś, co wydaje mi się, że będzie pasować. Czasami trafiam, więc się opłaca ryzykować ;) Jak nie trafiam, to przynajmniej gość ma z czego się pośmiać. A zadowolenie klientów, to przecież nasz główny cel ;P Na każdą czynność trzeba się nauczyć formułkę, którą trzeba powiedzieć. I trzeba to mówić głośno. Co oczywiście stanowi dla mnie do dzisiaj problem, bo mój głos do głośnych nie należy. Dla niektórych pracowników nawet mój głośny głos nie jest zbyt głośny. Tutaj czasami wręcz trzeba krzyczeć. Czasami jak się pójdzie do sklepu pani przy kasie tak się drze do osoby stojącej pół metra od niej, że można ogłuchnąć. W hotelu oczywiście trzeba co chwilę się kłaniać, ciągle uśmiechać i wyrażać chęć pomocy klientom. W ciągu pracy nie można usiąść nawet wtedy gdy nikogo z gości nie ma w pobliżu (w polskim hotelu panuje raczej zasada „usiądź sobie i odpocznij dziecko, skoro nikogo nie ma”). Dobrze, że są 3 przerwy, bo ciężko by było wytrzymać. 

Podczas pierwszej półgodzinnej przerwy je się obiad (u nich obiad się je między 10 a 13 mniej więcej), potem za jakiś czas 15 minut na herbatkę i jeżeli pracuje się do późna jeszcze jest między 17 a 18 półgodzinna przerwa na kolację. Rano przed praca jemy zawsze śniadanie w tej samej stołówce, co i inne posiłki. W wolne dni też możemy tam jeść. Naprawdę jest fajnie jak nie trzeba się martwić o jedzenie. Jakbym miała sobie sama przygotowywać tu żarcie, to bym z głodu umarła, bo nie mam pojęcia co jest czym w sklepie, a tym bardziej jak to przyrządzić, żeby było zjadliwe ;) Każda z pań (panowie też się pojawiają, ale jakoś ich nie widać) w stołówce mówi każdej osobie, która przychodzi „witamy”, a potem każda z osobna mówi każdemu „dziękuję”. Czasami nie wiem co jem tak do końca. Panie w stołówce wiedzą, że nie mogę jeść rzeczy z mlekiem, wiec mogę wszystko próbować, nie martwiąc się, że mi zaszkodzi. Jak potrawa jest z mlekiem to albo przygotowują mi w osobnym garneczku bez mleka, albo dostaję coś innego. Choć raz zdarzyło im się o mnie zapomnieć, ale strasznie mnie przepraszały za to i przyniosły talerzyk z owocami w ramach przeprosin.

mój ulubiony plakat ze stołówki, pojawiający się często i gęsto też w innych miejscach

Potrawy są różne. Typowo japońskie rzeczy są pyszne. Gorzej jest z rzeczami, które wydaje mi się, że przyszły z tzw. Zachodu. Hotelowy słynny jabłecznik jest ok, ale moja mama robi lepszy ;) Mam wrażenie, że nasze potrawy w ich wydaniu są jakieś bez smaku. Za to swoje potrawy obficie przyprawiają. Zajęło mi trochę czasu przyzwyczajenie się do tego, bo jak sobie sama gotuję, to prawie nie używam przypraw. Przyzwyczaiłam się nawet do zupy miso (ze sfermentowanej soi – bardzo, bardzo zdrowa). Na początku wydawała mi się paskudna i zarzekałam się, że nigdy mi nie będzie smakować i się do niej nie przyzwyczaję. A teraz to moja ulubiona część posiłku. Strasznie nie lubię tutejszych potraw z mięsa. Kurczak jest jakiś dziwny. Zawsze mi po nim niedobrze. A inne mięso... Pożal się Boże... To, co tutaj muszę jeść – w Polsce bym nawet tego nie ruszyła i kręciłabym nosem. Jakieś boczki, tłuste, żylaste i ogólnie mówiąc... Niefajnie jak dla mnie. Czasami mięso jest tak żylaste, że nie da się go przeżuć i trzeba połknąć w całości.

 najgorsza potrawa jaka się dotąd pojawiła: ryż + zmielone mięso, zmielone jajko i zmielona ryba (słodka!)

Poza tym ukochanymi produktami są kapusta, cebula i jajka. Czasami obiad składa się z prawie samej cebuli, paru kawałków mięsa, którego nie mam ochoty w ogóle ruszyć, bo właściwie to nawet nie mięso, tylko sam tłuszcz. Pyszne za to jest kare raisu – ryż z sosem curry. Normalnie bym nie mogła go jeść, bo jest z mlekiem. Ale zawsze dla mnie jest osobna porcyjka bez :) Smażone lub wędzone ryby są dobre. Pyszna jest soba i ramen (makaroniaste potrawy), i smażone krewety. Nienawidzę owoców morza, jeśli czuję ich własny smak. Ale taka smażona kreweta to prawie sama panierka ;) Za to jeśli poczuję już ten smak... Fuj! Jak dla mnie to jest niejadalne. Tak samo jak wodorosty. Chyba, że jest ich na tyle mało, że nie czuję ich smaku. Co do mięsa, jest jeszcze coś, czego bym w Polsce nie ruszyła. Potrawy z mięs z puszki. Mielone mięso z puszki... Albo coś co przypomina mi mortadelę. Oczywiście tutaj to jem, ale w Polsce bym kręciła noskiem. Do każdej potrawy oczywiście jest ryż (poza makaroniastymi). Nie mogę się przyzwyczaić do tego, że nawet do ziemniaków (jeśli w ogóle się pojawią) jest ryż ;) Do obiadu często podawane są różnorakie dodatki. Na talerzu zawsze jest kapusta (kapucha musi być!), są jakieś konserwowe ogóreczki, cykorie (czy coś podobnego) i inne dziwne rzeczy. Pojawiają się też na przykład kulki zmielonej dyni, pierożki z mięsem (pycha! zjadam pięć porcji), kiełki, wodorosty i inne dziwne podłużne cuda (które czasami smakują ziemią nie wiem czemu), sałatki z warzyw (w majonezie... fuj) i inne rzeczy, które ciężko spamiętać. Generalnie mówiąc – nie jest źle. A nawet jest dobrze, bo sama jak sobie gotowałam nigdy tak zdrowo się nie odżywiałam ;) U mnie zawsze leciały paluszki rybne i warzywa na patelnię z Biedronki. Poza tym stała pora posiłków jest też dobra dla zdrowia. Śniadanie lekkie z rana (chleb z dżemem), niedługo później, między 10:30 a 13:00 obiad (choć tak naprawdę to nie „obiad”, tylko posiłek południowy) i kolacja (czy raczej posiłek wieczorny) między 16:15 a 18:00. Po 18:00 już raczej nic nie jem, bo po co wydawać dodatkowo pieniądze ;) Samo zdrowie!

1 komentarz:

Autorki

Szukaj na tym blogu