sobota, 7 maja 2011

Wyścigi kelnerów, czyli zwyczajny dzień pracy w Mendai

Wyścigi kelnerów, czyli zwyczajny dzień pracy w Mendai

Kiedy szłyśmy do pracy w restauracji na drugi dzień po naszym „debiucie”, byłyśmy przepełnione nadzieją na to, że: poznamy w końcu swój grafik i będziemy miały zmiany w „normalnych godiznach" albo przynajmniej jednym ciagiem, a nie z przerwa 3 godzinna w środku dnia; jeżeli nie poznamy sowjego grafiku, to przynajmniej zlokalizujemy osobę z która możemy na ten temat rozmawiać; że nie będziemy przez półtorej godziny polerować kieliszków jak na koniec pierwszego dnia; że uda nam sie przetrwać bez wylania czegoś na klientów lub wywalenia się na środku sali restauracyjnej z tacą pełną naczyń itd. itp. ...

Jednak naszą najwiekszą nadzieją było to ,by ludziom z jinjika (personnel section) udało się jak najszybciej przenieść nas na praktyki na Front Desk. Co tu dużo mówić – magia pierwszego wrażenia działała…:P


Pozatym, już po tym pierwszym dniu jasno do nas dotarło, że językowo w restauracji wiele się raczej nie nauczymy (no chyba że poszerzymy nasz zasób słownictwa o różne nazwy sztućców i naczyń), a właśnie na tym - na nauce japońskiego -zależało nam najbardziej.

Tymczasem musiałyśmy wywiązywać się z pracy kelnerek...


Aby podczas obiadu i kolacji wszytsko wypadło doskonale (a zazwyczaj tak było) kelnerzy i kelnerki musieli się nieźle naharować także przed otwarciem i o tym właśnie będzie dzisiaj – o wyścigu z czasem jaki zawsze ma miejsce na zapleczu.



Lunch w Mendai zaczynał się zawsze o 11.45, a kolacja o 17.45.


Codziennie na 30-40 minut przed otwarciem (zarówno przed śnadaniem, lunchem i kolacją) ma miejsce meeting (takie meetingi to ogólnie charakterystyczna rzecz w japońskich firmach).
Na takim meetingu mówi się ile jest zarezerwowanych stolików, w których sektorach te stoliki są rozlokowane i jakie maja numery, jakie osoby pracują w danym dniu w jakim sektorze, przy których stolikach siedzą goście na których należy z różnych względów uważać (od takich co mają alergię na jakieś jedzenie, po takich którzy są po prostu z niewiadomych względów „pain in the ass”…), jedna osoba zawsze przedstawia jakie jest przewidziane menu, a na koniec jedna osoba zagrzewa wszystkich do pracy i kończy słowami :よろしくお願いします。/Yoroshiku onegai shimasu (w tej sytuacji coś w stylu "Polecam się i proszę o pomoc").


A później…do biegu...gotowi…START! Zaczyna się szalona bieganina, o której już we wcześniejszych wpisach wspominałam. Jeżeli dodamy do tego często krzyczących do siebie kucharzy i ich pomocników to harmider i hałas robił się naprawdę straszny.

Przeważnie zaczynałyśmy tak samo jak w pierwszy dzień : Kasia zamiatała podłoge w Mendai, a ja małą szczoteczką czyściłam krzesła z okruszków i innych pozostałości jedzenia po śnaidniau. Dogadałyśmy się, że tak będzie lepiej dla mojego chorego prawego ramienia i barku – machałam sczoteczką za pomocą w miarę nie bolącej lewej strony:) (zresztą wszystko co się dało robiłam bez użycia prawej strony, ale na dłuższą metę w retsuaracji okazało się to niemożliwe…)

Zanim goście zostaną wpuszczeni na salę należy dopilnowac i sprawdzić (najlepiej nie jeden raz) czy aby na pewno na wszystkich stolikach nakrycie jest jak należy. Sparwdzamy obrusy, serwetki, kieliszki, talerze, sztućce – wszytsko musi wyglądać perfekcyjnie. (Za te pieniądze, które płacą klienci- nic dziwnego)

Sparwdza się także, czy na stanowiskach przy każdym bloku jest wystarczający zapas talerzy, talerzyków, noży , widelcy, itp., tak, by były one zawsze pod ręką. Znalezienie i zapamiętanie w jakiej szafce na jakiej półce leży dana rzecz wydawało się nam o wiele trudniejsze niz mówienie w keigo!:P

Sale (2) Main Dininig Room podzielone są na 5 sektorów, co wygląda jak na mojej ściądze poniżej i znacznie ułatiwa organizacje pracy:





Później należy napełnić wodą i lodem ozdobne czajniki-dzbanki. Nalewanie z nich wody podczas posiłków stało się (przez tą nieszczęsną kontuzję) moją zmorą nr2 (zaraz po noszeniu tac z naczyniami) – sam czajnik bez niczego był starsznie cieżki, a wypełniony wodą i lodem...ałaaaa!

Innym odpowiedzialnym zadaniem, które nam powierzano było np. nakładanie masła do maselniczek, nalewanie śmietanki do kawy do specjalnych dzbaneczków, lub przed śniadaniami - miodu do kieliszków.

Nie mogę też nie wspomnieć o najczęsciej wykonywanym przez nas zadaniu - polerowaniu talerzy, kieliszków, pokali i itp. Ponieważ każdego dnia przez restauracje hotelu Fujiya przewija się naprawdę duża liczba klientów, zawsze można było na to liczyć. Było to idealne rozwiązanie w momencie kiedy nie wiedziano co z nami począć – w takich sytuacjach szmatka do ręki i jazda!
Któregoś dnia, łysy Pan z donośnym głosem zostawił nas sam na sam w małym pomieszczeniu z kilkunastoma skrzynkami z kieliszkami do wypolerowania. Później dorzucił jeszcze do tego 250 talerzy – wsyztsko na przyjęcie ślubne nastepnego dnia. Na tej robocie (wykonanej i tak nie do końca, bo nie starczyło czasu do przerwy) upłynęły nam co najmniej 2 godziny, a jego monotonia ogłupiła nas do reszty.

Inną rzecza jaką należało też zawczasu przygotować były np. フィンガーボールfingaabooru. Fingaarbooru (finger bowl) to malutka miseczka do której nalewa się odrobinę wody. Miseczkę tą podaje się gościom razem z deserem i służy ona (jak nazwa jakos tam wskazuje..) do maczania w niej paluszków w wypadku kiedy ubrudziły się w trakcie jedzenia. Szczerze mówiac jak pierwszy raz kazano mi napełnić wodą fingerbooru to, nieznając jeszcze nazwy, zastanawialam się trochę do czego to służy, w duchu wstydząc się starsznie tego jak mało jestem „obyta w świecie” (BURAK!). Ale moje „poczucie siary” szybko zniknęło w momencie kiedy zauważyłam, że wiele klientów pyta o zastosowanie fingerbooru bo nie za bardzo wiedzieli sami co z tym począć jak pojawiało się a stole.

Tak wyglądała nasza praca w mendai przed śniadaniem/obiadem/kolacją. Niewiele moglyśmy sobie pogadać po japońsku podczas wykonywania takich czynnosci..no może poza często powtarzanymi słowami typu: "Tak, zrozumiałam" kiedy ktoś nam wydawał jakies polecenie. Tutaj nikt nie miał czasu na pogaduchy. To był istny wyścig z czasem.


No ale…zawsze jakimś cudem wsyztsko było na swoim miejscu na czas, każdy wiedział co ma robić, tak żeby się nie dublować (starsznie ważne!) i nikt nikomu ani sobie przy tym krzywdy nie zrobił (co przy tej krzątaninie i bieganiu z tacami pełnymi naczyń jest nielada wyczynem).

Myślę, że jednym z sekretów były...zestawy słuchawkowe. Było tak zarówno w GR jak i w restauracji – co niektóre „ważniejsze” osoby (chociaż w Guest Relation praktycznie wszyscy) miały taki zestaw, dzięki czemu mogły porozumiewać się z innymi osobami z tego samego działu i upewniać się czy gdzieś czegoś nie brakuje, co kto robi w danym momencie itd. Co raz można było dostrzec jak do siebie "nadają" (oczywiście zawsze gdzieś „na stronie”, nie przy klientach), kończąc zawsze słowami 了解です。 (Ryoukai desu./Zrozumiano.)

Ten cały choas o którym tyle piszę, tak naprawde nie był aż taki straszny jakby się wydawało…To był taki chaos kontrolowany:P

Następnym razem będzie ciąg dalszy wyścigu, czyli praca na sali.

wtorek, 3 maja 2011

Co i gdzie dają?, czyli レストランのご案内

Co i gdzie dają?, czyli レストランのご案内

Ostatnim razem pisałam jak piorunujące wrażenie po pierwszym dniu wywarła na nas praca w restauracji. Ponieważ nie miałyśmy wyjścia – jakiś czas musiałyśmy się tam pomęczyć -nie pozostało nam nic innego jak ogarnąć tą Krainę Chaosu i jak najszybciej przyzwyczaić się do panujących w niej warunków.

Cały czas piszę o „pracy w restauracji” , ale nie jest to tak naprawdę jedna restauracja . W Fujiya Hotel mamy 2 restauracje, jedną kawiarnię, bar i piekarnię. Musiałyśmy z Kasią jak najszybciej porządnie zaznajomić się z każdym z tych nowych miejsc pracy (nasz staż nie obejmował tylko piekarni), w ramach czegoś w rodzaju akcji "poznaj swojego wroga”:D

Największą restauracją, niemal tak samo słynną jak sam hotel, jest Main Dining Room „The Fujiya”. Serwuje wykwintne potrawy kuchni francuskiej. Budynek „The Fujiya” został zbudowany w 1930 roku. Dwie sale są bogato zdobione płaskorzeźbami i malowidłami i mogą pomieścić nawet do 160 gości.


Panuje tutaj bardzo sztywna atmosfera, prawdziwe „ąę” . Posiłkom towarzyszą dźwięki muzyki klasycznej, a na stole często ląduje podczas jednego posiłku tak wielka liczba różnych sztućców do różnych potraw, że nawet najbardziej "obytych" gości wprowadza to czasami w zakłopotanie (że nie wspomnę o sobie...).


Nie jestem w stanie podać nazwy żadnego specjału jako, że nigdy w życiu nie miałam styczności z językiem francuskim i po 5 minutach zawsze zapominałam…Wizja szybkiego opanowania menu była dla mnie doprawdy przerażająca.


Main Dining Room jest miejscem w którym nawet gościom nie wypada prowadzić konwersacji w tonacji innej niż szept. Koniecznie także należy kontemplować zaserwowane danie – doceniając zarówno jego smak, jak i sam sposób podania. W sumie to lepiej nakarmić oczy widokiem, bo porcje są..tyci tyci. No dobrze – jeżeli dotrwamy do końca kolacji, łącznie z przystawkami i deserami, to chyba da radę najeść się.



Jak wspomniałam, „The Fujiya” cieszy się sporą popularnością i często całe autobusy turystyczne przybywają tylko specjalnie na lunch.

Za każdym razem przed otwarciem, czy to w porze śniadaniowej, obiadowej czy też kolacji, ktoś pojawia się w lobby i krzyczy do czekających gości :大変お待たせいたしました。「メインダイニングルーム」オープンいたします。(Taihen omatase itashimashita. Main Dainingu Ruumu opuun itashimasu!/coś w stylu: Naczekali się Państwo, ale w końcu mamy otwarte!) zupełnie jakby coś niezwykłego miało mieć miejsce.


Zawsze ciekawiło mnie to, iż restauracja z tak wielką dumą serwująca w porze obiadu i kolacji kuchnię francuską ( i właśnie z tego znana), każdego poranka zamienia się w miejsce gdzie można zjeść アメリカン ブレックファースト(Amerikan Breakfast). Hmm…czy Francuzi nie mają naprawdę nic ciekawego do zaoferowania na śniadanie? A co z bagietkami i croissantem?:P

Kolejnym miejscem, w którym można się posilić będąc w hotelu Fujiya jest "Grill Wisteria"



W „Grill Wisteria” panuje atmosfera nie tak sztywna jak w Main Dining Room i ceny też są bardziej „wyluzowane” :D Wystrój przypomina trochę stołówkę, no ale to nadal Fujiya Hotel, więc nie dajmy się nabrać – taką bardziej luksusową stołówkę.

I tutaj mamy podkład muzyczny, jednak nie jest to już klasyka, jak w Mendai, ale jakiś relaksacyjny chłam:P Można jednak zagłuszać ten chłam rozmową - jeżeli będziesz prowadzić rozmowę nie szeptem, ale normalnym tonem, nikt tego nie odbierze tutaj jako faux pas:P Zdarzały się nawet wypadki dzieci radośnie biegających pomiędzy stołami podczas śniadania, więc atmosfera miejsca jest naprawdę bardziej „relaxed”.

Specjalnością "Grill Wisteria" jest słynne カレーライス (kare raisu). (Chociaż to danie jest tak popularne, że można je zamówić także w Mendai)

Jeju, jak Japończycy to uwielbiają! Hotelowa piekarnia, "Picot", robi nawet specjalny カレパン(Kare pan) z nadzieniem-sosem jak w kare raisu właśnie – prawdziwy hit, serio! Jedno z najbardziej popularnych omiyage (prezent z podróży).

Jeżeli klient zdecyduje się na śniadanie w "Grill Wisteria", to jest to rodzaj bufetu, czyli bierzcie sobie co i ile chcecie.

Następnie mamy „kawiarnie” "Tea Lounge Orchid"

Bardzo znane i popularne miejsce wśród przyjezdnych. Niestety jego powierzchnia bardzo często nie daje rady ilości chętnych na coś słodkiego i kawę, czy też ocha (herbatę – w końcu jesteśmy w Japonii). Ogólnie mieści się może jakieś 40 osób w porywach. Często zdarzają się sytuacje, że goście muszą rezerwować tam miejsce, lub czekać w lobby aż coś się zwolni.

W przypadku Tea Lounge "specjalnością zakładu" jest meeeeega słynny アップレパイ(appurepai - apple pie). Wiąże się z nim osoba Johna Lennona, który w 1976 roku gościł w hotelu Fujiya i przychodził do Tea Lounge na ten apple pie nawet 4 razy dziennie...Mówiąc szczerze, John Lennon nie miał chyba zbyt wybrednego podniebienia…Jadłam ze dwa razy ten apple pie...moja Babcia i Mama robią 1000 razy lepsze jabłeczniki! Ba!-nawet ja potrafię zrobić lepszy:P Może receptura się zmieniła od 1976 roku? Ale mówią, że nie... Nie będę mówić na ten temat nic więcej -niech legenda żyje nadal:D
Oprócz wspomnianego jabłecznika, pełno jest różnych innych super kawaii (nie cierpię tego słowa, nie cierpię) ciast i ciasteczek o interesujących nazwach jak np. Mt. Everest, czy Spaghetti. Kosztowałam prawie wszystkie (bo co się ma marnować to, co się nie sprzedało danego dnia:P) i nie chce być marudna, ale powiedziałabym tak : wszystkie smakowały tak samo - były jak typowe jedzenie washoku (kuchni japońskiej) – pięknie wyglądające i o delikatnym smaku (hmmm…bez smaku?:P), co niekoniecznie sprawdza się przy ciasteczkach typowo w stylu zachodnim.

Na koniec będzie jeszcze o hotelowym barze "Victoria". To raczej kameralne miejsce – ciemne wnętrze, skórzane sofy i fotele, pośrodku fortepian – idealne na kulturalne spotkanie przy drinku (wyobrażam sobie jakiegoś Pana w gajerku sączącego whisky i popalającego cygaro), na pewno nie na huczną popijawę (na ta ostatnia imprez w Japonii odsyłam do izakaya:D).



Kilka razy w miesiącu odbywają się tutaj koncerty jazzowe, czasami też spotkania różnych (męskich !– jesteśmy w Japonii, kobietom nie wypada dyskutować:P) klubów czy też stowarzyszeń.

W barze, jak to w barze, króluje alkohol – wybór drinków i nie tylko tak duży, że ciężko było nam się na coś zdecydować, kiedy pewnego razu miałyśmy z Kasią ku temu okazję:)

Achaaa! Takie małe Ps. Jak mówimy o barze: to tutaj zaczynał przed laty karierę w hotelu Fujiya nasz Anioł Stróż - jako barman właśnie. Miałyśmy nawet okazję jeden raz zobaczyć go w akcji – ma talent, nie ma co! Zupełnie nie rozumiem dlaczego woli pracę w jinjika (human resources)…:)

Zapomniałabym!...Są jeszcze inne odsłony "pracy w restauracji". Co miesiąc w hotelu odbywa się wiele przyjęć ślubnych, spotkań biznesowych i nie tylko. Zazwyczaj towarzyszy temu jedzenie i picie w dużej ilości, więc ktoś musi takie spotkania obsługiwać.

No i jest przecież także room service, którym zajmują się zawsze kelnerzy i kelnerki. Generalnie to praca polegająca na odbieraniu telefonu, notowaniu zamówienia, odebraniu go na kuchni i dopchaniu wózka z tym zamówieniem pod pokój klienta.

Koniec!

No tak….może niektórzy zastanawiają się co jest z kuchnia japońską w Fujiya Hotel…??? Uspokajam – jest jak najbardziej, jednak wszystko co czysto japońskie znajduje się w osobnym budynku hotelu, tzw. Kikkasou, który będzie przedmiotem moich refleksji innym razem:P…

środa, 27 kwietnia 2011

Welcome to The Land of Chaos, czyli restauracja wita!

Welcome to The Land of Chaos, czyli restauracja wita!



Nadszedł ten dzień – ostatni dzień w Guest Relation-ka, albo jak kto woli ostatni dzień w znienawidzonym mundurku:)
Od 16 lutego jesteśmy w ryourika – części restauracyjnej hotelu, czyli mamy
(wyrażając się niezbyt elegancko) przesrane, przynajmniej tak wszyscy (najdelikatniej mówiąc) opisywali trudy pracy w restauracji…

Dzień przed, próba generalna – przymiarka nowego mundurku, a jakżeby inaczej. Była to dla mnie miła odmiana tego dnia, ponieważ w ostatni dzień w Guest Relation - ka, by nie obciążać mnie pracą fizyczną typu noszenie bagaży, powierzono mi starsznie monotonne zadanie przybijania hotelowej pieczątki na ulotkach (szczerze mówiąc nie wiem, czy od tego nie bolało mnie bardziej, ale nie chcę narzekać, bo wiem, że myślano o tym żeby mi ulżyć w cierpieniu :) ).

Kontunuując o mundurku..no jest lepiej niż w GR:) Przede wszystkim jest spódnica (ha!!!), żakiet znowu ma wielkie ramiona z poduszkami i jest zwężany u dołu(cóż, widac już taka nasza karma mundurkowa – nadal będziemy niczym Alexis i Crystal:P) , ale tak jakoś lepiej trochę leży i ma taki nawet niczego sobie kolor jasny fioletowy. Całym uwieńczeniem stroju jest malutka muszka przy koszli. Ten element jest chyba najladniejszy. Spódnice też lubię, chociaż jest dość szeroka, ale w porówanianiu ze spodniami z GR, które musiałam zapinać prawie pod biustem, rewelacja!:D

Kiedy przyszłyśmy w pierwszy dzień pracy do GR-ka, pierwsze co, przedstawiono nam kachou, który następnie przedstawił nam pozostałych pracowników, wytłumaczył na czym będzie polegać nasza praca, pokazał grafik, ba! –zapytal nawet kiedy chcemy mieć wolne i jakie są nasze oczekiwania/priorytety na stażu:)– mowiąc krótko pełna jasność.
Wiedziałyśmy dobrze kto tam rządzi wszystkim i wszystkimi, kto tylko niektórymi, a kto jest pionkiem jak my. Wiedziałyśmy też do kogo mamy się zgłośic w razie jakichkolwiek niejasności i problemów, z czego nie raz skorzytałysmy. Fakt, zdarzały się wpadki i małe nieporozumienia (jak z kurisumasu paati, o którym kiedyś pisałam), ale ogólnie w GR panował porządek i dyscyplina (Jawohl!:P). No i generalnie wszyscy byli taaaacy milutcy, że ciężko było się z nimi rozstawać.

Kiedy pojawiłyśmy się w pierwszy dzień pracy w ryourika – na twarzach szefostwa (chyba szefostwa, bo nikt nam nikogo nie przedstawił) można było dostrzec strach połączony ze zdziwieniem, wyrażające myśli w rodzaju „Achaaa….to wy od dzisiaj jesteście tutaj?..No tak..! To co by z wami zrobić…? hmmm…No to idzcie do Mendai (Main Dining Room)”.
Nawet nie wiedziałysmy kim tak naprawdę był rozmwiający z nami Pan i jak bardzo mamy się go bać, nie mowiąc o tym, że nie wiedziałyśmy kogo mamy się tutaj bać najbardziej…Nawet swojej szafki nie dostałysmy, biedne.

Dobra, zrobiłśmy jak nam kazano i udałyśmy się do Mendai. Tam też zdziwienie- oto nadzszedł ten dzień, kiedy Poorandojin przeszły na restauracje - nie do wiary! :D No ale skoro juz tutaj są, to nie ma czasu do starcenia – jedna za miotłę, druga za szczotkę i jazda od roboty! Może jedna ososba na dziesięc przedstawiła się nam.

Jeszcze bardziej od tego irytujace było jak przyszła pora na przerwę i jeden z pracowników do nas podszedł i wykonując gesty sugerujące jedzenie powtarzał co raz „Gohan. Gohan. To eleven thirty. Gohan.Gohan.” Kali rozumieć!Kali iść zjeść i wrócić!...Ech!...Najwyraźniej nikt też nie przekazał pracownikom ryourika, że mogą do nas, chociaż tego rodzaju informacje przekazywać w „normalnym” języku.(Mercy!!!:P)

Podczas naszego pierwszego lanchu w Mendai własciwie tylko stałyśmy z boku przy wyznaczonej na naszego opiekuna osobie i przyglądałyśmy się pracy.
Obserwując prace w kuchni nie chciało nam się wierzyć, że wychodzą stąd wykwintne dania kuchni francuskiej, za które klienci płacą nawet po 10000 jenów za cały posiłek z przystawkami itd.
Wszyscy kelnerzy i kelnerki na sali restauracyjnej opanowani, z gracja i elegancją serwują potrawy, nalewają wodę i te bardziej szlachetne trunki. Jak tylko znikna z pola widzenia klientów – w nogi! Biegają jak szaleni po naprawdę sporych rozmiarów pomieszczeniu glownym i zapleczach, krzycząc „Poproszę to...i tamto!”,
Kiedy lunch się skończył, przed 15, kazano nam udać się na kolejną przerwę.
Myślałyśmy, że będzie to przerwa 15 minutowa, ale kazano nam pójsć na przerwę która miała trwać do…18, czyli 3 godziny. Od 18 pracujemy póniej do 21.30…Troche niefajnie, pomyślałysmy sobie, ale wtedy miałyśmy jeszcze nadzieję, że tak nie będzie codziennie, jak ładnie poprosimy. I na pewno dostaniemy grafik.

Nic z tych rzeczy. Po zakończeniu pracy, które oznajmiono nam wskazując gestem ( again…:D) dłoni na zegarek i powtarzajac :"Finish.Finish."(Oh GOD have mercy!!!:P) powiedziano nam tylko, że jutro też na 11 i to by bylo na tyle...
Że nigdy z Kasią w takich momentach nie dawałyśmy za wygraną, postanowiłyśmy drążyć. No ale z kim my mamy gadać?! Z tym łysym wysokimi o bardzo donośnym głosie, z tym co prawie nic z nami nie gadał tylko siedział przy biurku, z tym młodym dosć przystojnym, co nas wysłał wcześniej do Mendai, czy...no z kim? Gdzie jest Pan i Władca tej Krainy Chaosu?:P

Niestety, nie rozwikłałyśmy tej zagadki pierwszego dnia naszej pracy w ryourika i wróciłyśmy do naszego pokoju mocno zdziwione tym jak to wszystko tam funkcjonuje. Przynajmniej na pierwszy rzut oka…

Pozostawało nam tylko mieć nadzieję, że po kilku dniach ta Kraina Chaosu cudownie zamieni sie w Krainę Ładu i Harmonii:D

No i ja miałam jeszcze jedno życzenie - żeby leki co dostałam od lekarza w końcu zaczęly dzialać, bo ramie nadal bolało jak diabli:(

sobota, 23 kwietnia 2011

Bankomaty i inne pomysły Japończyków na utrudnianie życia


Bankomaty (pisane jeszcze w Japonii)
W naszym małym sklepiku-markeciku pod dormitorium jest bankomat. Myślałam, że tam bez problemu wyciągnę w razie potrzeby pieniądze. Gdy udałam się tam z zamiarem uczynienia tego okazało się, że bankomat owszem – karty visy obsługuje. Ale tylko te wyrobione w Japonii. Spytałyśmy się następnego dnia w hotelu, czy gdzieś w pobliżu jest bankomat, z którego będziemy mogły wyciągnąć te pieniądze. Pan Japończyk po paru telefonach oświadczył nam, że nigdzie nie wyciągniemy tej kasy (no mooże w Tokio). Ale jak potrzebujemy bardzo pieniądze, to oni nam mogą pożyczyć 3-4 tys. jenów  (ok. 100-140zł). My miałyśmy zamiar z tych pieniędzy może nawet komórki sobie kupić, czy nawet za internet zapłacić (jeśli już będzie w pokoju u nas – na co my głupie liczyłyśmy... ech). A sam internet kosztować miał miesięcznie 190zł... Parę godzin później trochę podłamana (i niedowierzająca w to, co usłyszałam) stałam w lobby, gdzie zagadał do mnie Amerykanin pracujący u nas w hotelu – Patrick. I tak nagle mnie olśniło, że jak już ktoś ma wiedzieć, gdzie obsługują zagraniczne karty, to tylko Patrick. No i oczywiście po minucie miałam wydrukowaną listę razem ze zdjęciami, mapkami i godzinami otwarcia. W okolicy jest 5 miejsc, gdzie obsługują karty z zagranicy. Niestety trzeba kawałek podjechać do każdego miejsca (ale bliziutko). No i pytaj o cokolwiek Japończyków ;) Zadzwonią do paru przełożonych, czy znajomych żeby się zapytać, a i tak źle Ci powiedzą. Potem dopiero zorientowałyśmy się, że tylko ludzie z recepcji są tak naprawdę zorientowani w takich sprawach. Wiedzą tam wszystko i mają wszystko, co tylko możesz potrzebować do szczęścia (no prawie).
Miałyśmy już listę bankomatów, ale przygoda z nimi jeszcze się nie skończyła. Pojechałyśmy do pobliskiej Gory (Gora też jest w Hakone, ale trzeba do niej dojechać pociągiem). Stamtąd jedzie się do Owakudani (o którym w innej notatce). Miałyśmy zamiar wyciągnąć kasę i jechać od razu na zwiedzanie. Ale oczywiście, żeby nie było za prosto, okazało się, że bankomat jest akurat „out of order” (umarł). Więc za nasze ostatnie pieniądze (akurat miałyśmy wyliczone pieniądze na taką ewentualność, ale już nie miałyśmy nawet pieniędzy na herbatkę) wróciłyśmy do hotelu, poszłyśmy do szefa i poprosiłyśmy go o pożyczenie 2 tys. jenów, na bilety do kolejnego bankomatu. Bilet kosztuje 260 jenów, ale trochę więcej kasy potrzebowałyśmy na wypadek, gdyby ten bankomat też był akurat „out of order” i musiałybyśmy wrócić do domu z niczym (potrzebowałyśmy jeszcze koniecznie kupić proszek do prania, stąd dodatkowe parę jenów). Szef śmiał się z nas strasznie (jak zwykle), ale pieniądze bardzo chętnie pożyczył. Chciał nawet 10 tys. pożyczyć, ale nie skorzystałyśmy. Każdemu życzę takiego fajnego szefa ;) Tego samego dnia jeszcze oddałyśmy mu pieniądze, wcześniej wyciągnąwszy je w końcu w bankomacie. Śmieszna rzecz z tymi bankomatami jest jeszcze taka, że można wyciągnąć tylko i wyłącznie 10 tys. jenów. Więc jak ktoś ci przeleje 100 zł, czy nawet 300 zł na „drobne wydatki”, to nawet nie będziesz miał jak tego wyciągnąć z konta. Można oczywiście za każdym razem płacić tą kartą w sklepie (choć wątpię żeby wszędzie była taka możliwość), ale za każdym razem jest pobierana prowizja od tego. Kurs też nie jest za fajny, bo najpierw zamieniają złotówki na euro, a potem z euro na jeny. Przy wyciąganiu pieniędzy z bankomatu jest zresztą tak samo. Ale płaci się tylko jednorazowo prowizję (w WBK 5 zł). Jeśli bym przelewała pieniądze prosto z konta polskiego na swoje japońskie konto, to wtedy kurs jest lepszy, bo od razu zamieniają złotówki na jeny. Pewnie bym z tego skorzystała, gdybym tylko miała pojęcie jak to zrobić. Nie byłam pewna jaki mam numer konta (czułam się trochę zagubiona w japońskiej bankowości) i jakie dane są do tego przelewu koniecznie potrzebne.  

Konto w japońskim banku i telefon w japońskim Softbanku (taka sieć komórkowa)
Jeśli myślicie, że to koniec przygody z wyciąganiem pieniędzy, to się mylicie. Gdy dostałyśmy w końcu karty cudzoziemca nasza Anielica Stróżyca pojechała z nami do japońskiego banku, żeby nam założyć japońskie konta (na które hotel przelewał nam comiesięczne kieszonkowe). Otrzymałyśmy od razu takie sprytne książeczki, dzięki którym mogłyśmy wpłacić pieniądze na konto. Normalne karty do bankomatu miałyśmy otrzymać za ok. 3 tygodnie. Szczęśliwa poleciałam wpłacić pieniądze na konto. Bo przecież to niebezpieczne nosić ze sobą większą gotówkę (tak jakby). Zabawny wydał mi się sposób wpłacania pieniędzy na tą książeczkę. Bankomat miał specjalną lukę, do której ją wsuwałam, wkładałam pieniądze, bankomat je pożerał i drukował tą kwotę na odpowiedniej stronie książeczki. Czułam się dumna z tego, że poradziłam sobie z przerażającą, japońską maszynerią, ale moja radość i duma była przedwczesna. Okazało się, że potem nijak nie mogłam tych pieniędzy z powrotem wyciągnąć. O tym, że mogę mieć z tym problem nikt mnie zawczasu nie poinformował. Banki są otwarte tylko od poniedziałku do piątku. I tylko do 15. A tylko w oddziale swojego banku mogłam wybrać pieniądze z książeczki. My pracowałyśmy w dni robocze do 17. Więc – do widzenia pięniążki! Musiałam później nieźle się napocić i nażebrać u rodzinki i chłopaka, żeby zdobyć pieniądze na telefon komórkowy, który przy chyba trzeciej wizycie w oddziale Softbanku udało mi się zdobyć. A każda taka wizyta oznaczała wybieganie z pracy bez kolacji, bieg do autobusu, przeklinanie na korki na drodze, bieg do Softbanku, płaszczenie się przed supermiłym panem z Softbanku, który bardzo chciał mi ułatwić życie, ale niedobry system był okrutny i kazał robić wiele rzeczy, żeby udowodnić, że jestem porządnym nie-japońskim obywatelem i można mi powierzyć jakiś cud techniki (za który i tak w sumie musiałam z góry zapłacić), potem kupowanie czegoś na mieście żeby zrekompensować sobie brak kolacji i powrót do domu. Każda taka wycieczka na miasto kosztowała prawie 2 tys. jenów (ok. 70 zł).  W sumie głównym problemem było to, że miałam pieniądze na książeczce, a nie w rączce. I nie mogłam ich wydostać. Pan w Softbanku próbował jakoś to obejść, ale i tak dostałam telefon dopiero, gdy zdobyłam całą kwotę. Podobno zły system mógł odmówić nawet gdybym miała wszystkie potrzebne dokumenty i pieniądze. Czasami odmawia i nikt nie wie dlaczego. W konkurencyjnej sieci komórkowej nie ma takich problemów, ale na telefon, który potrafi obsługiwać skypa trzeba było czekać 3 tygodnie w kolejce (i był droższy). Ja byłam szczęśliwa w swojej sieci i mogłam się cieszyć po zapłaceniu co miesiąc odpowiedniej kwoty stałym, nieograniczonym dostępem do internetu w komórce. Co oznaczało jedno – skype za darmochę! Dzięki stałemu dostępowi do internetu i facebooka w końcu poczułam się pełnoprawnym człowiekiem ;) A tak naprawdę liczyło się dla mnie to, że mogę w każdej chwili zadzwonić do swojego chłopaka i gadać do woli :> No chyba, że akurat śpi. Różnica czasu nie działała na naszą korzyść. Po miesiącu, gdy zobaczyłam rachunek za telefon okazało się, że gdyby nie to, że mam internet za darmo, zapłaciłabym za to, co wykorzystałam 60 tys. złotych ^^ A tak naprawdę zapłaciłam ok. 150 zł. To się nazywa interes ;) Inną ciekawą rzeczą jest to, że mogłam w każdej chwili zerwać umowę (2-letnią) i zrezygnować z dalszego płacenia abonamentu. I płaci się za taką przyjemność karę w wysokości 10 tys. jenów (ok. 350 zł). W Polsce takie kary są chyba „nieco” wyższe. A telefon – cud techniki zostaje oczywiście dla mnie. Tylko trzeba coś z nim zrobić, żeby zaczął w Polsce działać ;)

Co by jeszcze dobitniej uzmysłowić Państwu wybitność japońskich banków - nasza japońska karta bankomatowa była "tylko" kartą płatniczą. Nie kredytową. Co okazało się bardzo istotne, bo w wielu, wielu miejscach można płacić tylko kartą kredytową (np. w Disneylandzie!). Płatniczą nie dy rydy. Przez internet też nic nie kupi się z taką. Bo trzeba mieć kredytową. Aplikacji na komórkę za 300 jenów (ok. 10 zł) też nie można kupić. Bo trzeba podać numer kary kredytowej. Polska karta kredytowa oczywiście jest także wzgardzona w tym wypadku. 

wtorek, 19 kwietnia 2011

All you need is love, czyli バレンタインデー (Walentynki) po japońsku

(Jak widać dalej utkwiłam w czasach starożytnych...czyli opisuje wydarzenia sprzed 2miesięcy:D, no ale już to kiedyś napisałam to teraz wrzucam)

(14 luty)
All you need is love, czyli バレンタインデー (Walentynki) po japońsku

バレンタインデー(Barentaindee)Walentyki...
Nigdy nie byłam wielką fanką tego (komercyjnego) „święta”, bo nie lubię nic wymuszać, a jako osoba często bujająca w obłokach chiałabym, żeby romantycznie było zawsze…:) No ale , że to jest takie „love positive” to też nie jest tak, żeby mi to święto przeszkadzało.

W Polsce, czy też mówiąć bardziej szeroko na Zachodzie,wiemy wszyscy jak to wygląda. Już na jakiś czas przed pełno w sklepach walentynkowych prezentów, którymi następnie obdarowują się zakochane pary (no bo przecież nie wypada inaczej). 14 lutego gdzie nie spojrzysz atakuja cię ozdoby w kaształcie czerwonych serduszek, w radiu puszczają niemal same ckliwe hity z dedykacjami, kwiaciarnie zbijają kokosy na sprzedaży czerwonych róż, knajpy i ulice są pełne zakochanych par, no chyba, że zostały w domu i ogladają jakąś komedię romantyczną w tv, czy whatever:D A osoby "bez pary" czekaja tego dnia w napięciu na "walentynkę" lub jakikolwiek znak od cichego wielbiciela/wielbicielki:P Mniej więcej tak to wyglada.

A jak to wygląda w Japonii? W sklepach też przed 14 znajdziesz dużo kawaii rzeczy walentynkowych, a jakże. Najbardziej popularnym prezentem, koniecznym prezentem w ten dzień są czekoladki. A najlepiej jak przygotuje się je samemu.
Jeszcze na kilka dni przed walentynkami popularnym tematem w telewizji japońskiej w porze porannej (bo przed praca najczęściej u nas leci tv) były wlaśnie przeróżne sposoby na zrobienie jak najbardziej słodkich walentynkowych czekoladek. Całe mnóstwo pomysłów znajdzie się także w internecie, a バレンタインデーチョコの作り方 (barentaindee choko no tsukurikata - sposób przygotowania walentynkowych czekoladek) to jedno z najbardziej popularnych haseł po wystukaniu バレンタインデー w przeglądarce.

Wszystko pięknie, ale..drogie panie i dziewczęta uwaga!– przykro mi, ale w Japonii raczej działa w jedną stronę to dawanie…tzn. 14 to raczej tylko kobiety dają czekoladki mężczyznom...i to często niekoniecznie swoim mężczyznom…:)

Bez wątpienia też jest „love positive”,ale to „love” jest bardziej uniwersalne i odnosi się nie tylko do własnego partnera/partnerki, ale do wielu osób wokoło. Czyli robi się zdecydowanie mniej romantycznie...
Nie twierdzę oczywiście, że japońsie pary nie obchodzą tego dnia w sposób romantyczny, obdarowując się prezentami wzajemnie itd. Z pewnościa i coś takiego ma tutaj miejsce, jednak ogólnie w walentynki przyjęte jest, że to panie wręczają znajomym sobie panom, jak np. koledzy z biura jakieś piękne czekoladki.

Jak się okazuje, przesłanie Walentynek może być jeszcze bardziej uniwersalne – jedna z naszych koleżanek z pracy specjalnie na ten dzień do późnych godzin nocnych (mówiła, że siedizała nad tym do 2 w nocy, a była na 8 rano w pracy) przygotowywała super kawaii czekoladki dla wszystkich osób z którymi przyszło jej pracować, więc nie tylko dla kolegów, ale także dla koleżanek. Nie tyle w imię „miłości” , jak mniemam (;D), ale w imię codziennego trudu (!), dlatego dołączona do czekoladek kartka z walentynkowymi życzeniami zaczynała się od お疲れ様です(Otsukaresama desu - to jest takie wyrażenie, które używa się w godzinach pracy w stosunku do innych osób , tłumaczone jako „dziękuję” ).
Sweet:)






moje walentynkowe czekoladki


Z kolei jak rozmawiałam o Walentynkach z naszą Anielicą, szczęśliwą od niedawna mężatką, jak opowiadałam jak wyglądają Walentyki w Polsce, to zachwytów i okrzyków na "Och!/Ach!" nad faktem, że kobieta w Walentyki często dostaje kwiatka nie było końca:) A jęków zawodu, że nigdy w życiu kwiatka nie dostała, choć bardzo by chiała też było sporo...


Cóż, może w Walentynki w Japonii jest ogólnie mniej romantycznie, ale wyobraźcie sobie jak bardzo musi być romantycznie jak się razem ogląda kwitnące wiśnie…:)

...rozmarzyłam się:)))

Ps. Żeby dziewczętom nie było tak smutno - istnieje w Japonii zwyczaj odwdzięczania się mężczyzn za walentynkowe prezenty. Tzw. ホワイトデー(Howaitodee/White Day) przypada dokładnie miesiąc po Walentynkach, czyli 14 marca. Ma mniej uniwersalne przesłanie, a prezenty są częsciej o wiele bardziej...praktyczne (:P) niż czekoladki, bo sa to np. pierścionki, kolczyki itp...:)uff!

czwartek, 14 kwietnia 2011

お医者さんで, czyli u lekarza

Ponad miesiąc czasu żadna z nas nie wrzucała żadnego nowego wpisu...Cóż, to starszne trzęsienie ziemi spowodowało u nas niezłe zamieszanie, efektem którego jest to, że w Japonii w tej chwili jest już tylko jedna para niebieskich oczu (:P)...moja.
Kasia wrócila do Polski, ale wiem, że jest jeszcze sporo rzeczy/obserwacji z pobytu w Japonii, o których będzie chiała napisać:)
Ja zostałam, o całym tym zamęcie jeszcze napiszę, ale wszystko w swoim czasie.
Teraz wracam do tego na czym skończyłam, czyli wydarzeniach z początku lutego...


お医者さんで, czyli u lekarza

Odwlekałam to tak długo jak mogłam. Chciałam być dzielna, udawać, że tak bardzo mnie nie boli i w ogóle na pewno w końcu przestanie bolec, bo ile może...?:D Mówię o moich barkach i ramionach, zwłaszcza prawym…

No ale co zrobić jak boli jak cholera, w dodatku od meisiąca..? No i jak długo mogę wysługiwać się Kasią przy ściąganiu odzieży z górnej partii mojego ciała każdego wieczora po pracy, bo nie mogę rąk do góry podnieśc…?

Bolało mnie od poczatku stycznia. Być może na pierwszy rzut oka na Pudziana nie wyglądam, ale za lebiodę się nie uważałam:D Pisałam nawet w jednym z wpisów, że komplementowano mnie jako chikaramochi – siłacz (ha!), więc jak zaczęło mnie coś mocniej boleć pomyślałam, że to tylko zakwasy od tego codziennego noszenia bagaży i że wkrótce moje mięnie się wyrobią i ból minie. Ale tak się nie stało…

Przez pewnien czas myślałam, że boli mnie tak bardzo dlatego, że mnie przewiało od tego stania na zewnatrz jak było bardzo zimno, ale okazało się, że i ta (mója własna) diagnoza się nie sprawdziła.

Z poczatkiem lutego ból stawał się nie do zniesienia , tak, że nawet nie mogłam się porządnie wyspać. Trudno, należało podjać dorosłą i odpowiedzialną decyzję – czas udać się do お医者さん(oisha-san, czyli do lekarza! ( Nie żebym nie wierzyła w japońska służbę zdrowia, po prsotu baaardzo nie lubie chodzic do lekarza, niezależnie na jakiej szerokości geograficznej się znajduję i tyle…)

Kiedy powiedziałam o moim bólu i chęci pójscia do lekarza, nasze Anioły poruszyły się tym bardzo. Od razu powiadomiły o tym naszego kachou, zwolniono mnie na następny dzień z pracy, a żeby nie było mi smutno Kasi tez pozwolono ze mną pójść dla towarzystwa. Ponieważ nie za bardzo orientowałabym się do której przychodni mam się udać, no i wolałam na wszelki wypadek mieć przy sobie „tłumacza”, nasza Anielica pojechała z nami. (I całe szczęście!)

Na sam początek wpisałam się na listę oczekujących i dostałam dwustronna ankietę na której dokładnie musiałam zaznaczać przebyte choroby i tym podobne rzeczy. Że całośc była po japońsku to obwaiam się, ze gdyby nie pomoc Anielicy, jedną z niewielu rzeczy jakie potrafiłabym zrobić w tej ankiecie byłoby narysowanie kułeczka na rysunku człowieka w miejscu gdzie mnie bolało…:D Po dwóch latach nauki nie jestem niestety obeznana w medycznych terminach…

Usaidłam w hallu na ławeczce i czekałam przy dźwiękach „relaksującej muzyki” (ona jest wszędzie w Japonii!....wszędzie!) płynącej z głośniczków na swoją kolej. Po około 20 minutach usłyszałam „Hanna M-san!”.
Weszłam (oczwiście z Anielicą) do małego pokoiku, w którym pielęgniarka uprzejmie mnie powitała i jeszcze raz przejrzała ze mną ankietę, upewniając się, że to co zaznaczyłam pięknie na obrazku rzeczywiście mnie boli.
Po chwili przeszłam do pokoju obok, gdzie czekał lekarz. On też zaczął od ankiety, zadał kilka dodatkowych pytań, obejrzał bolące miejsce i zarządził prześwietlenie.

Myśląc w kategoriach polskiej rzeczywistości, byłam pewna, że będę musiała na to prześwietlenie podjechać na nastepny dzień, bo trzeba się umówić, czy zapisać, czy coś takiego jeżeli to nie jest emergency, ale po kolejnych 20 minutach wywoływano ponownie moje imię do pokoju prześwietleń. Za kolejnych 20 byłam z powrotem na kzresełku w gabinecie senseia, oczekujac na wyrok:)

Oto i (moje) prawe ramię i bark na zdjęciu- wskazał doktor... Yeey! – z kośćmi wszystko ok., nic się nie dzieje. (No to co mnie tak starsznie boli?) Chwilę jeszcze pokontemplowaliśmy wspólnie zdjęcie rentgenowskie (nieźle na nim wyszlam :P), a zaraz potem na stole pojawił się plastikowy model przedstawiający mięnie ramion i barków (hit!), a sensei pokazując wszystko pięknie na tymże modelu, przeszedł do diagnozy…

Cóż, jednym prostym słowem mówiąc co się stało z moimi mieśniami: 使い過ぎる (tsukaisugiru) –zużyte/używane nadmiernie…No tak, w sumie logiczne, biorac pod uwagę co ostatnio wyprawiałam:) Niby nic takiego starsznego, ale troche przestarszyłam się wizją nakreśloną przez lekarza, że jak tak dalej będę nadużywac swoich mięśni to za 10 lat, będę miała ramię jak staruszka…

Dostałam cały zestaw lekarstw, plastrów rozgrzewajacych i maści, zalecenie, aby pod żadnym pozorem nie nosić nic cieżkiego i jak w prawdziwym moderu kaiwa rodem z naszego szkolnego podręcznika z II roku (:P) zostałam pożegnana słowami お大事に!(Odaiji ni!/Proszę na siebie uważać!) .

Odebrałam wszystkie swoje lekarstwa przy tym samym okeinku przy którym się rejestrowałam i byłam wolna i pełna nadzei, że wkrótce ból ustapi. (Dość ciekawe było dla mnie też własnie to, że nie musiałam udać się do apteki sama, tylko dostałam od razu po wizycie wszystko co potrzebuje w tym samym miejscu. Bardzo to wygodne.)

Zastanawiałm się tylko co ja będę robić w tej pracy, skoro nie mogę nosić nic ciężkiego…? Różne prace fizyczne zajmują przecież spora część dnia…na dodatek niedługo czekała nas zmiana – kończył się nasz staż na Guest Relation i od 16 lutego miałyśmy przejśc do restauracji, o której wszyscy nam mówili, że to hardcore...
I tutaj z pomocą po raz kolejny przyszły nasze Anioły:)
Ale to jest już zupełnie inna historia.

niedziela, 13 marca 2011

Trzęsienie ziemi


Podobno wspomnienia z czasem się zacierają. Dlatego też muszę opisać wszystko to, co dzieje się ostatnio w kraju, w którym przyszło mi mieszkać. Żebym sama o tym też nie zapomniała. Choć nie wiem, czy da się w ogóle o tym zapomnieć. 

W piątek około 10 wyruszyłyśmy z Hanią i pracownicą hotelu, z którą ostatnio pracowałyśmy, na podbój dwóch hakońskich muzeów. Jako stażystki hotelu w Hakone musimy wiedzieć jak co wygląda, żeby móc komukolwiek to polecać. Dlatego też udało nam się za darmo pojechać i zobaczyć 2 miejsca – muzeum na wolnym powietrzu i muzeum szkła weneckiego (to tylko część tego, co można tu zobaczyć – jest jeszcze wiele innych muzeów i galerii). Było naprawdę zimno, momentami padał nawet drobny śnieg. Nigdy nie uważałam się za fankę sztuki nowoczesnej, ale obydwa muzea zrobiły na mnie duże wrażenie. Koniecznie chcę je odwiedzić jeszcze latem, kiedy wokoło będzie zielono i kwitnąco-wiosenno. 

Nasz powrót do hotelu nieco się opóźnił, bo zbyt wiele czasu zajęło nam podziwianie wszystko wokoło. Czekałyśmy na wietrznym i zimnym przystanku na autobus powrotny do hotelu. Miał być o 14:43, ale spóźnił się aż 2 minuty (co nie uszło uwadze Japończyków). Usiadłyśmy w autobusie. Przejechał może z 5-10 metrów i się zatrzymał. Nie wiedziałam nawet o co chodzi. Lekkie trzęsienie na początku uznałam za pracę silnika. Jednak kiedy zaczęło kiwać autobusem coraz mocniej i mocniej nie miałam wątpliwości, że coś jest nie tak. Kierowca podał przez megafonik: „Zdaje się, że mamy trzęsienie ziemi. Zdaje się...”. Po chwili wstrząsy zrobiły się tak silne, że wiedziałam, iż mu się to nie wydaje. Autobusem strasznie rzucało na boki, co Japończycy przyjęli ze stoickim wręcz spokojem. W przeciwieństwie do mnie, bo od razu miałam łzy w oczach. Okazało się, że mój dość mało-emocjonujący-się charakter nie pomaga w takich sytuacjach. Miałam już wcześniej małe lęki podczas jazdy windą lub lotu samolotem. Niezbyt dobrze znoszę sytuację, kiedy mam pod sobą pustkę i niepewność. Okazało się, że odnosi się to też do trzęsień ziemi. Nagle przy nich staję się zwykłą histeryczką. Kto by pomyślał? Nawet dzieci w autobusie nie przejęły się zbytnio trzęsieniem. Jak się później zorientowałyśmy – autobus tak naprawdę zamortyzował wstrząsy. Odczułyśmy je jako bardzo duże, ale nie zdawałyśmy sobie sprawę, jak potężny kataklizm ma właśnie miejsce.

Gdy wstrząsy się skończyły kierowca znowu ruszył w drogę i bezpiecznie dowiózł nas pod hotel. Zostawiłyśmy płaszcze i torebki w szafce i poszłyśmy umyć zęby, bo dopiero co zjadłyśmy obiad. Ze szczoteczką do zębów w ustach doświadczyłyśmy drugiego wstrząsu. Teraz nic go nie amortyzowało, więc zrozumiałyśmy, że jest naprawdę poważnie. Ten drugi wstrząs był inny. Przyszedł nagle – jak wybuch. Coś jakby huknęło, a okno, koło którego stałam zatrzęsło się bardzo niebezpiecznie. Było to silne (ciężko było nawet utrzymać się w pionie), ale krótkie. W lekkiej panice skończyłyśmy myć zęby i wybiegłyśmy z łazienki, bo nie wydawała nam się solidna i bezpieczna. Chciałyśmy wrócić szybko do pracy, ale jak to powiedziałam Hani – jak jeszcze raz się zatrzęsie, to już nie wytrzymam i się po prostu rozpłaczę. Parę sekund później znowu się zatrzęsło. Krócej i słabiej, ale to już było jak dla mnie za dużo. Płaczącą i rozhisteryzowaną Kasię wszystkie pracownice, które były w pobliżu wyprowadzały na zewnątrz. Pocieszały mnie, że już jest dobrze. Ja im odpowiadałam, że wiem, że jest dobrze i to tylko zwykła panika. Wyszłyśmy wszystkie na zewnątrz, odsunęłyśmy się od budynku i stanęłyśmy na parkingu za hotelem. Po chwili trochę się uspokoiłam. Stwierdziłam, że nie będę ryczeć stojąc na dworze, gdzie mnie mijają co chwilę goście hotelowi. Przyszedł do nas jeden z pracowników, który miał zainstalowaną na telefonie aplikację, która ostrzega na 10-15 sekund przed wstrząsami. Okazało się, że naprawdę działa. Zaczął krzyczeć „Kuru, kuru!” („Idzie, idzie!”). Stanęłyśmy wszystkie blisko siebie i znowu się porządnie zatrzęsło. Bałam się, że szyby w hotelu pójdą, ale one już chyba widziały gorsze rzeczy, niż ten wstrząs wtórny. Poszłyśmy po płaszcze i torebki, bo było naprawdę zimno na dworze. Chwilę postałyśmy, nic takiego się nie działo, więc pracownicy, którzy stali na zewnątrz zaczęli wracać do hotelu.  My dalej bałyśmy się wracać do budynku. Stałyśmy same z pół godziny na dworze i sprawdzałyśmy na komórce wiadomości. 

Wtedy zobaczyłam, że epicentrum było daleko od nas (trochę ponad 400 km). Co oznaczało też, że było potwornie silne, skoro my tak bardzo to odczułyśmy będąc tak daleko.Wtedy też zobaczyłam, że miało ono prawie 9 stopni w skali Richtera. Obejrzałyśmy filmiki z youtube’a, na których zobaczyłyśmy płonące Tokio i przeczytałyśmy informacje o innych potwornych zniszczeniach. Wysłałyśmy od razu smsy do Polski (moje oczywiście nie doszły jak się później okazało...) i zamieściłyśmy na facebooku informacje, że wszystko z nami w porządku. Wszyscy w Polsce akurat się budzili i mogli zobaczyć w porannych wiadomościach informację o trzęsieniu i przejąć się nie na żarty.

Przyszła po nas pracownica z hotelu i udałyśmy się do pomieszczenia za recepcją (od 2 tygodni mamy praktyki na recepcji). Tam chciałyśmy zostawić torebki i płaszcze, żeby były blisko w razie kolejnych wstrząsów. Gdy je odłożyłyśmy znowu się trochę zatrzęsło. Całe to pomieszczenie ma luźno podwieszone pod sufitem lampy i inne dziwne rzeczy, które wyglądają jakby mogły łatwo spaść. Stojąc tam ciągle tylko patrzyłyśmy się w górę, czy nic na nas nie zleci, bo co chwilę było czuć silne wstrząsy. Rzecz jasna inni pracownicy byli już dużo spokojniejsi niż my. Albo dobrze udawali. Jak się im przyglądałam to niektórzy wyglądali na naprawdę przestraszonych. Ale zachowywali spokój. Gościom też nie można przecież pokazywać strachu, żeby sami nie wpadali w panikę. Hania po ostatnim wstrząsie jakby zbladła i powtarzała, że nie czuje się tu bezpiecznie. Teraz jej przychodziła lekka panika. Akurat, kiedy moja znikała. Całkiem dobrze się w tym uzupełniałyśmy. Któraś zawsze zachowywała zimną krew. 

Nie wyobrażałyśmy sobie jakoś powrotu do pracy teraz. Oznaczałoby to pójście na goannai'e (czyli odprowadzenie gościa do pokoju z tłumaczeniem po drodze co gdzie jest, godzin otwarcia i innych potrzebnych rzeczy). Był piątek – godzina 15:30, więc pełno gości czekało na odprowadzenie do swojego pokoju. Stłoczyli się wszyscy w lobby i czekali aż znowu rozpoczną się goannai'e. Słyszałyśmy jak jeden z pracowników (który chyba nie zauważył naszych bladych twarzy) mówi, że mogłybyśmy w nich pomóc. My dobrze wiedziałyśmy, że z trzęsącymi się rękami i bliskie płaczu przy każdym najmniejszym wstrząsie nie damy rady wprowadzić żadnego gościa w nastrój relaksu i odpoczynku. Zamiast zająć się gośćmi, to oni będą musieli się nami zajmować. Poszukałyśmy naszej pani, z którą byłyśmy w muzeach. Zachowywała zimną krew, ale widziałam po jej oczach, że jest bardzo przejęta. Wiedziałyśmy, że jej rodzina mieszka w Chibie, a tam trzęsienie było dużo silniejsze niż u nas i nawet były tam jakieś pożary. Poza tym jej małe dziecko nie było przy niej, więc jak każda matka na pewno wychodziła z siebie. Mimo tego wszystkiego zajęła się nami i jak powiedziałyśmy, że nie damy rady pracować zaproponowała, żebyśmy poszły do biura hotelowego, gdzie jest telewizor, internet i ludzie, którzy się nami zajmą. Miałam wrażenie, że każdy wokoło patrzy się na nas z lekkim współczuciem. Albo poszła fama jak bardzo się rozkleiłam wcześniej, albo po prostu każdy widział jak przerażone i blade są nasze twarze. Powtarzałyśmy im też, że w Polsce nie ma trzęsień ziemi (co ich niezmiernie dziwiło) i dla nas to pierwsze trzęsienie. I od razu takie potworne. (Co prawda parę tygodni wcześniej był u nas mały wstrząs. Ale nawet bym go nie zauważyła, bo suszyłam akurat włosy. Hania się mnie spytała czy "to" czuję. Wyłączyłam wtedy suszarkę i zobaczyłam, że szafka lekko się porusza. I zaraz przestała. Uznałam to wtedy za naprawdę ciekawą rzecz i wręcz podekscytowana mówiłam "Wow! Rusza się!".)

Nikt z szefostwa nie zaprotestował i mogłyśmy pójść do biura, gdzie miałyśmy zamiar zająć się naszym projektem (tłumaczymy różne ulotki hotelowe na język polski). Oczywiście nie mogłyśmy się skupić na niczym i tylko sprawdzałyśmy wiadomości. Widok fali tsunami w telewizji i w internecie był naprawdę nie do uwierzenia. Martwiłyśmy się o Odawarę (pobliskie duże miasto), która jest położona przy oceanie i ma tam swój dom wielu pracowników hotelu. Ale zdaje się, że nic takiego w Odawarze się nie stało. Nasz hotel leży blisko oceanu, ale na wysokości ponad 600 metrów. Więc fali tsunami tutaj nie musimy się obawiać. 

Zbliżał się już czas kolacji, więc w podłych nastrojach udałyśmy się do stołówki. Średnio miałam apetyt, a podczas jedzenia siedziałam tylko na telefonie, więc wszystko było zimne, jak w końcu się za to zabrałam. Ciągle bałyśmy się kolejnych wstrząsów. Inni pewnie też, ale ich reakcje były całkiem inne. Niektórzy, gdy zobaczyli relację z północy, gdzie fala tsunami zmywała miasta, mówili: „Straszne!”. Niektórzy: „Ciekawe!” (co mnie zdziwiło, ale nie siedzę w ich głowach, nie wiem w jakim sensie używali tego słowa). Ogólnie mówiąc reakcje Japończyków są dla mnie nieco zagadkowe. Poniekąd je rozumiem, ale widzę, że człowiek z Zachodu może to łatwo zinterpretować jako bycie nieczułym. Oni co chwilę mają mniejsze wstrząsy. Są przygotowywani na ewentualność, że duże trzęsienia ziemi mogą się pojawić. Dla mnie to był totalny szok. I dalej jest. Oni z takimi rzeczami muszą żyć od wieków. Na pewno to trzęsienie i ogrom zniszczeń ich też szokuje. Ale widzę, że ich reakcja jest inna od mojej i takiej, jakiej bym się spodziewała po Polakach. Nie jestem psychologiem, ani znawcą psychiki Japończyków, żeby to wszystko umieć zrozumieć, zinterpretować. 

Stwierdziłyśmy, że musimy wrócić do akademika. Najpierw poszłyśmy przeprosić wszystkich na recepcji, że nie mogłyśmy im pomóc w pracy w tak trudnej dla wszystkich chwili. Wszyscy jednak wydawali się nas dobrze rozumieć i byli dla nas naprawdę mili i wspierający. Lekko przestraszone tym, co zastaniemy w pokoju i ciągle pocieszane przez pracowników hotelu wróciłyśmy do siebie. Zdziwiło nas to, że w pokoju nic się nie stało. Może dwie rzeczy się przewróciły. Nic się nie potłukło. Siedząc w pokoju na łóżkach czułyśmy co chwilę wstrząsy wtórne. Nie zdawałam sobie sprawy, że to może być taki koszmar. Wiedziałam, że coś takiego, jak wstrząs wtórny istnieje. Ale myślałam, że jest ich tylko parę. A one pojawiały się ciągle od nowa. Aż bałyśmy się wychodzić do toalety, bo dziwnym trafem, jak tylko któraś z nas przekraczała próg pokoju zaczynały się kolejne wstrząsy. Zazwyczaj były ona słabe na tyle, że nic się prawie nie trzęsło. Czułyśmy tylko kołysania. Ze 4-5 razy było dużo mocniej, tak że szafki zaczynały się trząść. Przy każdym takim silniejszym wstrząsie już zrywałam się z łóżka, żeby być gotową do ucieczki. Przygotowałyśmy sobie torby z potrzebnymi rzeczami na wypadek, gdyby duże trzęsienie znowu się pojawiło. Poza tym każda położyła buty na widoku i płaszcz pod ręką – tak, żeby móc tylko chwycić co się potrzebuje i wybiec. Może i jestem totalną panikarą, ale tutaj można się jeszcze różnych rzeczy spodziewać. 

Te ciągłe wstrząsy wtórne (i słowa premiera Japonii, który powiedział, że należy oczekiwać wstrząsów wtórnych nawet tak silnych, jak ten pierwszy) wprowadzały mnie w taką psychozę, że nie byłam w stanie zasnąć nawet na sekundę do 5:30 nad ranem. Każdy taki wstrząs pojawiał się w innym miejscu. Nigdy nie wiadomo, gdzie kolejny uderzy. Tamtej nocy pojawiały się co 5-15 minut. Każdy miał siłę przynajmniej około 2-4 stopni w skali Richtera. Co jakiś czas pojawiały się silniejsze (5-6 stopni). My jesteśmy na tyle daleko, że jak do tej pory czułyśmy tylko ułamki tego, co dzieje się przy epicentrach. Dlatego też nie wyobrażam sobie, jak strasznie musi być na północ od nas. Tam, gdzie te silne wstrząsy ciągle się pojawiają. Tamtej nocy przez caaały czas czułam jakby coś się trzęsło. Hania mi często powtarzała, że ona nic zupełnie nie czuje, więc zorientowałam się, że to albo ja się trzęsę, albo moje serce wali tak mocno, że mam przez to wrażenie, że wszystko wokół się rusza. Około 2-3 w nocy było dość spokojnie i myślałam, że zasnę. Niestety około 4 nad ranem siła wstrząsów wzrosła. Przez pół godziny – 45 minut prawie cały czas bujało. Nie trzęsło, tylko właśnie bujało, co zapewniło mi bezsenność na kolejne półtorej godziny. Okazało się, że kolejne, bardzo silne trzęsienie (6,6 stopnia) uderzyło w Niigatę i Nagano, prowincje, które są prawie tak daleko od pierwszego epicentrum jak my i nie tak bardzo daleko od nas. Równie dobrze mogło uderzyć tutaj. Od tamtego czasu wstrząsy wtórne pojawiały się często na zasadzie jakby reakcji łańcuchowej. Najpierw np. wstrząs w Niigacie. Potem za 5 minut w Sendai (najbliżej pierwszego epicentrum). I za parę minut np. w Akicie (na północy jeszcze bardziej) lub w Chibie (czyli dość blisko nas). Kiedy po tej 5:30 udało mi się zasnąć pojawił się nawet wstrząs wtórny z epicentrum w naszej prefekturze. Ale miał tylko 2 stopnie i był krótki, więc postarałam się go zignorować i szybko z powrotem zasnęłam.

Jedna rzecz, która mnie strasznie złości, to relacje jakie się pojawiają na największych polskich stronach internetowych. Podczas gdy w japońskiej telewizji pokazują dane, fakty i liczby, niektóre polskie strony pisały nagłówki nadające się moim zdaniem do brukowców szukających sensacji. Wszystko było nastawione tylko na wywołanie odpowiednich emocji, a nie na rzetelne informowanie. Nie wszyscy czytający te informacje to ludzie, których to nie dotyczy. Niektórzy mają rodzinę i przyjaciół w Japonii. Jak mają się poczuć widząc nagłówek typu "Eksplozja w elektrowni atomowej. Zarządzono ewakuację"? Zagrożone były wtedy tereny w promieniu 10 km od elektrowni. Nie więcej. Z kolei inne wiadomości na polskich stronach trąbiły, że wzrasta skażenie radioaktywne. Zaraz po tym jak przeczytałam na stronach angielskich, że ono spada. Nawet gdy ten wzrost promieniowania był "kontrolowany" i niewielki, nagłówki wszystkich serwisów informacyjnych trąbiły: "Wyciek radioaktywny w elektrowni!". Dopiero w samym artykule było zawsze napisane, że to wyciek kontrolowany. Inny nagłówek po jednym z wstrząsów wtórnych: "Potężny wstrząs w Japonii, setki ciał na plaży". Ten nowy wstrząs nikomu nie wyrządził krzywdy. A ciała na plaży to 200-300 zabitych w wyniku pierwszego trzęsienia. Wszystko to tylko niepotrzebnie potęguje niepokój. A dywagacje na temat tego, czy Polska jest zagrożona w wyniku awarii reaktora na jednej ze stron? To nie jest Czarnobyl i ZSRR. Te elektrownie są milion razy bezpieczniejsze. Nie ma szans na taki wybuch, jak w 1986 roku. Z radioaktywną chmurą rozprzestrzeniającą się we wszystkich kierunkach.

Dzisiaj, na drugi dzień po trzęsieniu, mam wrażenie, że ziemia się nieco uspokoiła. Śledzę ciągle to, gdzie pojawiają się nowe wstrząsy. Ale to, co czujemy tutaj, jest albo słabsze, albo ja przestałam zwracać na to wszystko taką wielką uwagę. Na pewno nie czułyśmy ani jednego tak silnego wstrząsu jak wczorajsze. Meble też się dziś nie ruszały. Dziś mamy dzień wolny. Jutro i pojutrze też. Mam nadzieję, że uda mi się trochę odzyskać spokój ducha zanim wrócimy do pracy. Wczoraj momentami chciałam już lecieć do Polski, bo nie potrafiłam sobie wyobrazić, żebym kiedyś miała poczuć się znowu spokojnie na tej japońskiej ziemi. Dzisiejszy dzień nastraja mnie jednak trochę bardziej pozytywnie. Co nie znaczy, że całkiem przestałam się bać. Dziękuję za wszystkie miłe słowa z Polski. Naprawdę podnosi na duchu to, że tyle osób o nas myśli i pamięta!

Autorki

Szukaj na tym blogu