niedziela, 20 lutego 2011

Let's party!,czyli 飲み会

(17.-21. 01.)

Let's party!,czyli 飲み会

Czas pozasezonowy trwa. W poniedziałek jeszcze było co robić przy klientach z niedzieli, ale wtorek/środa/czwartek to nuuuuda (tzn. mało goannai) i w piątek od poźnego popołudnia dopiero się zaczęło, bo w weekendy (czyli wtedy kiedy my mamy zawsze wolne :) ) na gości nie ma co narzekać nawet poza sezonem.

Nuuda po naszemu oznaczała czynności jak czyszczenie i polerowanie 2 dni z rzędu metalowych listewek przytrzymujących dywan na schodach koło front desk (szczoteczkami do zębów i silnie żrącymi środkami…o matko, ale się namachałyśmy przy tym…), praca poota (to otwieranie i zamykanie drzwi, noszenie bagaży itd.), i inne roboty fizyczne po wykonaniu których moje ciało, które nadal nie jest w formie, krzyczy: STOP! NIE RÓB MI TEGO! TO BOLI!

Nuda była przerywana dwukrotnie: pierwszy raz podczas naszego nomikai, czyli mówiąc prosto – popijawy:D ; i po raz drugi, kiedy to w końcu zabrano nas na zajęcia z kaligrafii.

Zajęcia były fajną odskocznią od pracy, zwłaszcza, że odbywały się w jej godzinach (yeey!:) ).Kolejna frajdą z tym związaną było to, że odbywały się w Kikkasou, czyli budynku naszego hotelu, który cały jest w stylu japońskim. Codziennie rano zdarza nam się odprowadzać tam na śniadania washoku (posiłek japoński) klientów, ale w środku nie miałam okazji jeszcze być, więc dlatego mialam radochę.

fot. Kasia

Pani sensei od kaligrafii to starsza dystyngowana, ubrana w piękne kimono, Japonka. Nie będę się rozwodzić tutaj nad tym jak pięknie pisze (wow!:) bo to oczywiste. Przez półtorej godziny przepisywaliśmy (bo byli z nami też stażyści z Indonezji i jedna stażystka z Korei) krótki tekst, sensei co jakiś czas podchodziła do nas, by sprawdzić nasze gryzmoły:D Frajdę mieliśmy wszyscy, także kenshuuseie z Indonezji, pomimo tego, że w Japonii po raz pierwszy zetknęli się oko w oko z pismem japońskim i na ich kartkach owszem pojawiały się jakieś znaki, ale tylko trochę przypominalo to kanji. Sensei rzeczywiście ustawiła wysoko poprzeczke jak na pierwsze zajęcia. Następne prawdopodobnie w przyszłym miesiacu. Już nie mogę się doczekać. Tanoshimi:)

Muszę powiedzieć, że cieszyłam się w środę, że nie ma zbyt dużo klientów i że nie musze za bardzo obciążać swojego umysłu myśleniem, bo we wtorek wieczorem mieliśmy nomikai naszego „gest relation ka” i posmakowało mi ciepłe sake:D

To jakże bardzo przyjemne spotkanie wszystkich pracowników naszej sekcji hotelu odbyło się w Odawarze, w prawdziwej izakaya (powiedzmy, że to japoński odpowiednik baru, knajpy z jedzeniem i piciem), gdzie przed wejściem należało grzecznie pozostawić obuwie w szafeczkach i „na boso”,rozkosznie, dotrzec do stolika, przy którym preferowane było siedzenie w seiza (czyli w kuckach po japońsku). Można było jednak ” oszukiwać”, ponieważ pod stołem była „dziura w podłodze” dla wszystkich tych, którzy ulegli wpływowi zachodniego, barbarzyńskiego siedzenia z nogami pod stołem:)
Już myślałysmy z Kasia, że się nie załapiemy na ten ubaw, ponieważ wiszące w naszym jimusho od tygodnia ogłoszenie o tym podnioslym wydarzeniu mówiło,że wstęp od osoby 5000Y, co po naszej zeszłomiesięcznej tragedii przy wypłacie i na kilka dni przed kolejną, było suma nieosiągalną ...Ale udało się – jak wspaniale być „tylko” kenshuuseiem!:)...bo wstep dla kenshuusei okazał się za free:)

Na początku spotkania, które zapomniałam napisać, że było z okazji shinnen – nowego roku, był oczywiście toast, podziękowania kachou (szefa) dla całej ekipy za pracę i cały trud, poźniej oczywiście „kotoshi mou yoroshiku onegai shimasu”(„w tym roku także proszę się starać!”) i (jak może niektórzy pamiętają moje ulubione słowo) KANPAI !!!:)

fot. Kasia


Jedzenie było rewelacyjne; było oczywiście m.in. sashimi, które wstyd mi było wręcz wyżerać w takich ilościach ze wspólnego talerza, bo dla innych mało co zostało:) Po raz pierwszy miałyśmy okazje uczestniczyć w przygotowywaniu i jedzeniu dań „zrób to sobie szanowny kliencie sam”, jak np. nabe (na stole stoi palnik, na palniku duży garnek do którego wrzuca się przeróżne składniki , które samemu się miesza i nakłada do miseczki), czy jakieś danie którego nazwy nie pamietam, ale nie zostanie moim ulubionym, bo miesza się tu jajko (które je się nie do końca ścietę...) z ryżem i mięsem...

fot. Kasia

Trzeba przyznać, że wtedy, kiedy jest po temu czas i okazja, Japończycy potrafia się naprawdę wyluzować i wyśmienicie bawić. Nawet osoby jak wspominana już parę razy „pracownica miesiąca” pokazuja przy takiej okazji swoją. ..powiedzmy ” mniej profesjonalną twarz”:D

Było bardzo głósno, zabawnie, zwłaszcza, że alkohol co raz donoszono do stolików i nikt nie „czaił się” czy przy szefie czy innych współpracownikach wypada mu wypić wiecej niż łyczek..:D Tak więc i ja wzięłam sobie do serca to ostatnie ku rozbawieniu pozostałych uczestników , zwłaszcza, że ciepłe sake jest naprawdę bardzo dobre. Pomiędzy jedna czarką sake a kolejną, udało nam się nauczyć rozanielone towarzystwo języka polskiego w postaci zwrotu „NA ZDROWIE” , które później co jakis czas dośc egzotycznie brzmiąc roznosiło się po izakaya.

Zabawa trwała do północy, do czasu kiedy ze stołu znikneło kolejno donoszonych kilkanaście chyba potraw , desery też były (100% western style: ciasteczko czekoladowe z kulką lodów w polewie czekoladowej z truskawkami, yummy:)). Na wezwanie szefa, że to już koniec zabawy, wszyscy grzecznie wstali od stołów i rozeszli się do swoich domostw:) Jest to jeszcze jedna cecha charakterystyczna japońskich imprez – nagły koniec. Wydaje ci się, że zabawa trwa na całego, a wychodzi na środek jedna osoba, mówi zdanie zaczynające się od そろそろ終わりです… „Sorosoro owari desu…”/”Powoli zblizamy się do końca…” i impreza niemal momentalnie się kończy:D Zdyscypliowany naród, nie ma co:)

fot. Kasia

Całe szczęście sake nie ma tyle procent co wódka, bo w przeciwnym wypadku, mogłoby się to dla mnie skonczyć aż za bardzo zabawnie:D . Powiedzieć, że się upiłam byłoby dużą przesadą, ale na pewno jasność mojego umysłu i równowaga ciała zostały nieco zaburzone…:) Po powrocie nie pozostało mi nic innego jak zmyć makijaż i jak najszybciej zasnąć – wszak o 8 rano należało jak zawsze stawić się w miejscu pracy z karada genki na 100%. …

Ech!..przyznaje, jak zadzwonił budzik po 6 rano ciężko było zwlec się wyra…Niezawodne ofuro pomogło na jakiś czas, później ból głowy (dlaczego bolała wiadomo) i brzucha (podejrzenie przejedzenia połączonego z piciem) powrócil, tak, że na śniadaniu nie mogłam wypić ani jednego łyczka kawy, a to w moim wypadku oznacza, że nie jest rewelacyjnie.

Tym niemniej miesiąc pracy w Japonii, wśród osób dla których praca to rzecz święta odcisnął swe piętno na mnie bardziej chyba niż myśłałam, bo pomarudziłam sobie troche, że się źle czuję, ale kierowana chęcią by nie sprawić zawodu i kłopotu, a sobie wstydu, co tu dużo mowić…:D, postanowiłam, że tego dnia, oprócz tradycyjnie mojej ukochanej (uwaga reklama leku:!)Solpadeiny w postaci tabletki musującej, lekiem na całe zło okaże się…PRACA:D

Tak. Zacisnęłam zęby, zakasałam rękawy mojego okropnego seifuku i do roboty! I wiecie co? Udało się!Ku ogólnemu rozbawieniu, zwłaszcza męskiej cześci personelu, z mojej postawy z wieczór wcześniej (czytaj: ona wypiła sporo sake) i ranek po (czytaj: ona wypiła wczoraj sporo sake i patrzcie jak się trzyma:D) przetrwałam ten dzień, ból po jakims czasie minął , jedyne co, to spać mi się chciało tak strasznie, że po pracy ograniczyłam się tylko do codziennego rytuału zjedzenia czegoś slodkiego, ofuro, na internet nie dotarłam, jeden odcinek „Friends” i mnie nie było:)

Teraz też już mnie nie ma.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autorki

Szukaj na tym blogu