środa, 27 kwietnia 2011

Welcome to The Land of Chaos, czyli restauracja wita!

Welcome to The Land of Chaos, czyli restauracja wita!



Nadszedł ten dzień – ostatni dzień w Guest Relation-ka, albo jak kto woli ostatni dzień w znienawidzonym mundurku:)
Od 16 lutego jesteśmy w ryourika – części restauracyjnej hotelu, czyli mamy
(wyrażając się niezbyt elegancko) przesrane, przynajmniej tak wszyscy (najdelikatniej mówiąc) opisywali trudy pracy w restauracji…

Dzień przed, próba generalna – przymiarka nowego mundurku, a jakżeby inaczej. Była to dla mnie miła odmiana tego dnia, ponieważ w ostatni dzień w Guest Relation - ka, by nie obciążać mnie pracą fizyczną typu noszenie bagaży, powierzono mi starsznie monotonne zadanie przybijania hotelowej pieczątki na ulotkach (szczerze mówiąc nie wiem, czy od tego nie bolało mnie bardziej, ale nie chcę narzekać, bo wiem, że myślano o tym żeby mi ulżyć w cierpieniu :) ).

Kontunuując o mundurku..no jest lepiej niż w GR:) Przede wszystkim jest spódnica (ha!!!), żakiet znowu ma wielkie ramiona z poduszkami i jest zwężany u dołu(cóż, widac już taka nasza karma mundurkowa – nadal będziemy niczym Alexis i Crystal:P) , ale tak jakoś lepiej trochę leży i ma taki nawet niczego sobie kolor jasny fioletowy. Całym uwieńczeniem stroju jest malutka muszka przy koszli. Ten element jest chyba najladniejszy. Spódnice też lubię, chociaż jest dość szeroka, ale w porówanianiu ze spodniami z GR, które musiałam zapinać prawie pod biustem, rewelacja!:D

Kiedy przyszłyśmy w pierwszy dzień pracy do GR-ka, pierwsze co, przedstawiono nam kachou, który następnie przedstawił nam pozostałych pracowników, wytłumaczył na czym będzie polegać nasza praca, pokazał grafik, ba! –zapytal nawet kiedy chcemy mieć wolne i jakie są nasze oczekiwania/priorytety na stażu:)– mowiąc krótko pełna jasność.
Wiedziałyśmy dobrze kto tam rządzi wszystkim i wszystkimi, kto tylko niektórymi, a kto jest pionkiem jak my. Wiedziałyśmy też do kogo mamy się zgłośic w razie jakichkolwiek niejasności i problemów, z czego nie raz skorzytałysmy. Fakt, zdarzały się wpadki i małe nieporozumienia (jak z kurisumasu paati, o którym kiedyś pisałam), ale ogólnie w GR panował porządek i dyscyplina (Jawohl!:P). No i generalnie wszyscy byli taaaacy milutcy, że ciężko było się z nimi rozstawać.

Kiedy pojawiłyśmy się w pierwszy dzień pracy w ryourika – na twarzach szefostwa (chyba szefostwa, bo nikt nam nikogo nie przedstawił) można było dostrzec strach połączony ze zdziwieniem, wyrażające myśli w rodzaju „Achaaa….to wy od dzisiaj jesteście tutaj?..No tak..! To co by z wami zrobić…? hmmm…No to idzcie do Mendai (Main Dining Room)”.
Nawet nie wiedziałysmy kim tak naprawdę był rozmwiający z nami Pan i jak bardzo mamy się go bać, nie mowiąc o tym, że nie wiedziałyśmy kogo mamy się tutaj bać najbardziej…Nawet swojej szafki nie dostałysmy, biedne.

Dobra, zrobiłśmy jak nam kazano i udałyśmy się do Mendai. Tam też zdziwienie- oto nadzszedł ten dzień, kiedy Poorandojin przeszły na restauracje - nie do wiary! :D No ale skoro juz tutaj są, to nie ma czasu do starcenia – jedna za miotłę, druga za szczotkę i jazda od roboty! Może jedna ososba na dziesięc przedstawiła się nam.

Jeszcze bardziej od tego irytujace było jak przyszła pora na przerwę i jeden z pracowników do nas podszedł i wykonując gesty sugerujące jedzenie powtarzał co raz „Gohan. Gohan. To eleven thirty. Gohan.Gohan.” Kali rozumieć!Kali iść zjeść i wrócić!...Ech!...Najwyraźniej nikt też nie przekazał pracownikom ryourika, że mogą do nas, chociaż tego rodzaju informacje przekazywać w „normalnym” języku.(Mercy!!!:P)

Podczas naszego pierwszego lanchu w Mendai własciwie tylko stałyśmy z boku przy wyznaczonej na naszego opiekuna osobie i przyglądałyśmy się pracy.
Obserwując prace w kuchni nie chciało nam się wierzyć, że wychodzą stąd wykwintne dania kuchni francuskiej, za które klienci płacą nawet po 10000 jenów za cały posiłek z przystawkami itd.
Wszyscy kelnerzy i kelnerki na sali restauracyjnej opanowani, z gracja i elegancją serwują potrawy, nalewają wodę i te bardziej szlachetne trunki. Jak tylko znikna z pola widzenia klientów – w nogi! Biegają jak szaleni po naprawdę sporych rozmiarów pomieszczeniu glownym i zapleczach, krzycząc „Poproszę to...i tamto!”,
Kiedy lunch się skończył, przed 15, kazano nam udać się na kolejną przerwę.
Myślałyśmy, że będzie to przerwa 15 minutowa, ale kazano nam pójsć na przerwę która miała trwać do…18, czyli 3 godziny. Od 18 pracujemy póniej do 21.30…Troche niefajnie, pomyślałysmy sobie, ale wtedy miałyśmy jeszcze nadzieję, że tak nie będzie codziennie, jak ładnie poprosimy. I na pewno dostaniemy grafik.

Nic z tych rzeczy. Po zakończeniu pracy, które oznajmiono nam wskazując gestem ( again…:D) dłoni na zegarek i powtarzajac :"Finish.Finish."(Oh GOD have mercy!!!:P) powiedziano nam tylko, że jutro też na 11 i to by bylo na tyle...
Że nigdy z Kasią w takich momentach nie dawałyśmy za wygraną, postanowiłyśmy drążyć. No ale z kim my mamy gadać?! Z tym łysym wysokimi o bardzo donośnym głosie, z tym co prawie nic z nami nie gadał tylko siedział przy biurku, z tym młodym dosć przystojnym, co nas wysłał wcześniej do Mendai, czy...no z kim? Gdzie jest Pan i Władca tej Krainy Chaosu?:P

Niestety, nie rozwikłałyśmy tej zagadki pierwszego dnia naszej pracy w ryourika i wróciłyśmy do naszego pokoju mocno zdziwione tym jak to wszystko tam funkcjonuje. Przynajmniej na pierwszy rzut oka…

Pozostawało nam tylko mieć nadzieję, że po kilku dniach ta Kraina Chaosu cudownie zamieni sie w Krainę Ładu i Harmonii:D

No i ja miałam jeszcze jedno życzenie - żeby leki co dostałam od lekarza w końcu zaczęly dzialać, bo ramie nadal bolało jak diabli:(

sobota, 23 kwietnia 2011

Bankomaty i inne pomysły Japończyków na utrudnianie życia


Bankomaty (pisane jeszcze w Japonii)
W naszym małym sklepiku-markeciku pod dormitorium jest bankomat. Myślałam, że tam bez problemu wyciągnę w razie potrzeby pieniądze. Gdy udałam się tam z zamiarem uczynienia tego okazało się, że bankomat owszem – karty visy obsługuje. Ale tylko te wyrobione w Japonii. Spytałyśmy się następnego dnia w hotelu, czy gdzieś w pobliżu jest bankomat, z którego będziemy mogły wyciągnąć te pieniądze. Pan Japończyk po paru telefonach oświadczył nam, że nigdzie nie wyciągniemy tej kasy (no mooże w Tokio). Ale jak potrzebujemy bardzo pieniądze, to oni nam mogą pożyczyć 3-4 tys. jenów  (ok. 100-140zł). My miałyśmy zamiar z tych pieniędzy może nawet komórki sobie kupić, czy nawet za internet zapłacić (jeśli już będzie w pokoju u nas – na co my głupie liczyłyśmy... ech). A sam internet kosztować miał miesięcznie 190zł... Parę godzin później trochę podłamana (i niedowierzająca w to, co usłyszałam) stałam w lobby, gdzie zagadał do mnie Amerykanin pracujący u nas w hotelu – Patrick. I tak nagle mnie olśniło, że jak już ktoś ma wiedzieć, gdzie obsługują zagraniczne karty, to tylko Patrick. No i oczywiście po minucie miałam wydrukowaną listę razem ze zdjęciami, mapkami i godzinami otwarcia. W okolicy jest 5 miejsc, gdzie obsługują karty z zagranicy. Niestety trzeba kawałek podjechać do każdego miejsca (ale bliziutko). No i pytaj o cokolwiek Japończyków ;) Zadzwonią do paru przełożonych, czy znajomych żeby się zapytać, a i tak źle Ci powiedzą. Potem dopiero zorientowałyśmy się, że tylko ludzie z recepcji są tak naprawdę zorientowani w takich sprawach. Wiedzą tam wszystko i mają wszystko, co tylko możesz potrzebować do szczęścia (no prawie).
Miałyśmy już listę bankomatów, ale przygoda z nimi jeszcze się nie skończyła. Pojechałyśmy do pobliskiej Gory (Gora też jest w Hakone, ale trzeba do niej dojechać pociągiem). Stamtąd jedzie się do Owakudani (o którym w innej notatce). Miałyśmy zamiar wyciągnąć kasę i jechać od razu na zwiedzanie. Ale oczywiście, żeby nie było za prosto, okazało się, że bankomat jest akurat „out of order” (umarł). Więc za nasze ostatnie pieniądze (akurat miałyśmy wyliczone pieniądze na taką ewentualność, ale już nie miałyśmy nawet pieniędzy na herbatkę) wróciłyśmy do hotelu, poszłyśmy do szefa i poprosiłyśmy go o pożyczenie 2 tys. jenów, na bilety do kolejnego bankomatu. Bilet kosztuje 260 jenów, ale trochę więcej kasy potrzebowałyśmy na wypadek, gdyby ten bankomat też był akurat „out of order” i musiałybyśmy wrócić do domu z niczym (potrzebowałyśmy jeszcze koniecznie kupić proszek do prania, stąd dodatkowe parę jenów). Szef śmiał się z nas strasznie (jak zwykle), ale pieniądze bardzo chętnie pożyczył. Chciał nawet 10 tys. pożyczyć, ale nie skorzystałyśmy. Każdemu życzę takiego fajnego szefa ;) Tego samego dnia jeszcze oddałyśmy mu pieniądze, wcześniej wyciągnąwszy je w końcu w bankomacie. Śmieszna rzecz z tymi bankomatami jest jeszcze taka, że można wyciągnąć tylko i wyłącznie 10 tys. jenów. Więc jak ktoś ci przeleje 100 zł, czy nawet 300 zł na „drobne wydatki”, to nawet nie będziesz miał jak tego wyciągnąć z konta. Można oczywiście za każdym razem płacić tą kartą w sklepie (choć wątpię żeby wszędzie była taka możliwość), ale za każdym razem jest pobierana prowizja od tego. Kurs też nie jest za fajny, bo najpierw zamieniają złotówki na euro, a potem z euro na jeny. Przy wyciąganiu pieniędzy z bankomatu jest zresztą tak samo. Ale płaci się tylko jednorazowo prowizję (w WBK 5 zł). Jeśli bym przelewała pieniądze prosto z konta polskiego na swoje japońskie konto, to wtedy kurs jest lepszy, bo od razu zamieniają złotówki na jeny. Pewnie bym z tego skorzystała, gdybym tylko miała pojęcie jak to zrobić. Nie byłam pewna jaki mam numer konta (czułam się trochę zagubiona w japońskiej bankowości) i jakie dane są do tego przelewu koniecznie potrzebne.  

Konto w japońskim banku i telefon w japońskim Softbanku (taka sieć komórkowa)
Jeśli myślicie, że to koniec przygody z wyciąganiem pieniędzy, to się mylicie. Gdy dostałyśmy w końcu karty cudzoziemca nasza Anielica Stróżyca pojechała z nami do japońskiego banku, żeby nam założyć japońskie konta (na które hotel przelewał nam comiesięczne kieszonkowe). Otrzymałyśmy od razu takie sprytne książeczki, dzięki którym mogłyśmy wpłacić pieniądze na konto. Normalne karty do bankomatu miałyśmy otrzymać za ok. 3 tygodnie. Szczęśliwa poleciałam wpłacić pieniądze na konto. Bo przecież to niebezpieczne nosić ze sobą większą gotówkę (tak jakby). Zabawny wydał mi się sposób wpłacania pieniędzy na tą książeczkę. Bankomat miał specjalną lukę, do której ją wsuwałam, wkładałam pieniądze, bankomat je pożerał i drukował tą kwotę na odpowiedniej stronie książeczki. Czułam się dumna z tego, że poradziłam sobie z przerażającą, japońską maszynerią, ale moja radość i duma była przedwczesna. Okazało się, że potem nijak nie mogłam tych pieniędzy z powrotem wyciągnąć. O tym, że mogę mieć z tym problem nikt mnie zawczasu nie poinformował. Banki są otwarte tylko od poniedziałku do piątku. I tylko do 15. A tylko w oddziale swojego banku mogłam wybrać pieniądze z książeczki. My pracowałyśmy w dni robocze do 17. Więc – do widzenia pięniążki! Musiałam później nieźle się napocić i nażebrać u rodzinki i chłopaka, żeby zdobyć pieniądze na telefon komórkowy, który przy chyba trzeciej wizycie w oddziale Softbanku udało mi się zdobyć. A każda taka wizyta oznaczała wybieganie z pracy bez kolacji, bieg do autobusu, przeklinanie na korki na drodze, bieg do Softbanku, płaszczenie się przed supermiłym panem z Softbanku, który bardzo chciał mi ułatwić życie, ale niedobry system był okrutny i kazał robić wiele rzeczy, żeby udowodnić, że jestem porządnym nie-japońskim obywatelem i można mi powierzyć jakiś cud techniki (za który i tak w sumie musiałam z góry zapłacić), potem kupowanie czegoś na mieście żeby zrekompensować sobie brak kolacji i powrót do domu. Każda taka wycieczka na miasto kosztowała prawie 2 tys. jenów (ok. 70 zł).  W sumie głównym problemem było to, że miałam pieniądze na książeczce, a nie w rączce. I nie mogłam ich wydostać. Pan w Softbanku próbował jakoś to obejść, ale i tak dostałam telefon dopiero, gdy zdobyłam całą kwotę. Podobno zły system mógł odmówić nawet gdybym miała wszystkie potrzebne dokumenty i pieniądze. Czasami odmawia i nikt nie wie dlaczego. W konkurencyjnej sieci komórkowej nie ma takich problemów, ale na telefon, który potrafi obsługiwać skypa trzeba było czekać 3 tygodnie w kolejce (i był droższy). Ja byłam szczęśliwa w swojej sieci i mogłam się cieszyć po zapłaceniu co miesiąc odpowiedniej kwoty stałym, nieograniczonym dostępem do internetu w komórce. Co oznaczało jedno – skype za darmochę! Dzięki stałemu dostępowi do internetu i facebooka w końcu poczułam się pełnoprawnym człowiekiem ;) A tak naprawdę liczyło się dla mnie to, że mogę w każdej chwili zadzwonić do swojego chłopaka i gadać do woli :> No chyba, że akurat śpi. Różnica czasu nie działała na naszą korzyść. Po miesiącu, gdy zobaczyłam rachunek za telefon okazało się, że gdyby nie to, że mam internet za darmo, zapłaciłabym za to, co wykorzystałam 60 tys. złotych ^^ A tak naprawdę zapłaciłam ok. 150 zł. To się nazywa interes ;) Inną ciekawą rzeczą jest to, że mogłam w każdej chwili zerwać umowę (2-letnią) i zrezygnować z dalszego płacenia abonamentu. I płaci się za taką przyjemność karę w wysokości 10 tys. jenów (ok. 350 zł). W Polsce takie kary są chyba „nieco” wyższe. A telefon – cud techniki zostaje oczywiście dla mnie. Tylko trzeba coś z nim zrobić, żeby zaczął w Polsce działać ;)

Co by jeszcze dobitniej uzmysłowić Państwu wybitność japońskich banków - nasza japońska karta bankomatowa była "tylko" kartą płatniczą. Nie kredytową. Co okazało się bardzo istotne, bo w wielu, wielu miejscach można płacić tylko kartą kredytową (np. w Disneylandzie!). Płatniczą nie dy rydy. Przez internet też nic nie kupi się z taką. Bo trzeba mieć kredytową. Aplikacji na komórkę za 300 jenów (ok. 10 zł) też nie można kupić. Bo trzeba podać numer kary kredytowej. Polska karta kredytowa oczywiście jest także wzgardzona w tym wypadku. 

wtorek, 19 kwietnia 2011

All you need is love, czyli バレンタインデー (Walentynki) po japońsku

(Jak widać dalej utkwiłam w czasach starożytnych...czyli opisuje wydarzenia sprzed 2miesięcy:D, no ale już to kiedyś napisałam to teraz wrzucam)

(14 luty)
All you need is love, czyli バレンタインデー (Walentynki) po japońsku

バレンタインデー(Barentaindee)Walentyki...
Nigdy nie byłam wielką fanką tego (komercyjnego) „święta”, bo nie lubię nic wymuszać, a jako osoba często bujająca w obłokach chiałabym, żeby romantycznie było zawsze…:) No ale , że to jest takie „love positive” to też nie jest tak, żeby mi to święto przeszkadzało.

W Polsce, czy też mówiąć bardziej szeroko na Zachodzie,wiemy wszyscy jak to wygląda. Już na jakiś czas przed pełno w sklepach walentynkowych prezentów, którymi następnie obdarowują się zakochane pary (no bo przecież nie wypada inaczej). 14 lutego gdzie nie spojrzysz atakuja cię ozdoby w kaształcie czerwonych serduszek, w radiu puszczają niemal same ckliwe hity z dedykacjami, kwiaciarnie zbijają kokosy na sprzedaży czerwonych róż, knajpy i ulice są pełne zakochanych par, no chyba, że zostały w domu i ogladają jakąś komedię romantyczną w tv, czy whatever:D A osoby "bez pary" czekaja tego dnia w napięciu na "walentynkę" lub jakikolwiek znak od cichego wielbiciela/wielbicielki:P Mniej więcej tak to wyglada.

A jak to wygląda w Japonii? W sklepach też przed 14 znajdziesz dużo kawaii rzeczy walentynkowych, a jakże. Najbardziej popularnym prezentem, koniecznym prezentem w ten dzień są czekoladki. A najlepiej jak przygotuje się je samemu.
Jeszcze na kilka dni przed walentynkami popularnym tematem w telewizji japońskiej w porze porannej (bo przed praca najczęściej u nas leci tv) były wlaśnie przeróżne sposoby na zrobienie jak najbardziej słodkich walentynkowych czekoladek. Całe mnóstwo pomysłów znajdzie się także w internecie, a バレンタインデーチョコの作り方 (barentaindee choko no tsukurikata - sposób przygotowania walentynkowych czekoladek) to jedno z najbardziej popularnych haseł po wystukaniu バレンタインデー w przeglądarce.

Wszystko pięknie, ale..drogie panie i dziewczęta uwaga!– przykro mi, ale w Japonii raczej działa w jedną stronę to dawanie…tzn. 14 to raczej tylko kobiety dają czekoladki mężczyznom...i to często niekoniecznie swoim mężczyznom…:)

Bez wątpienia też jest „love positive”,ale to „love” jest bardziej uniwersalne i odnosi się nie tylko do własnego partnera/partnerki, ale do wielu osób wokoło. Czyli robi się zdecydowanie mniej romantycznie...
Nie twierdzę oczywiście, że japońsie pary nie obchodzą tego dnia w sposób romantyczny, obdarowując się prezentami wzajemnie itd. Z pewnościa i coś takiego ma tutaj miejsce, jednak ogólnie w walentynki przyjęte jest, że to panie wręczają znajomym sobie panom, jak np. koledzy z biura jakieś piękne czekoladki.

Jak się okazuje, przesłanie Walentynek może być jeszcze bardziej uniwersalne – jedna z naszych koleżanek z pracy specjalnie na ten dzień do późnych godzin nocnych (mówiła, że siedizała nad tym do 2 w nocy, a była na 8 rano w pracy) przygotowywała super kawaii czekoladki dla wszystkich osób z którymi przyszło jej pracować, więc nie tylko dla kolegów, ale także dla koleżanek. Nie tyle w imię „miłości” , jak mniemam (;D), ale w imię codziennego trudu (!), dlatego dołączona do czekoladek kartka z walentynkowymi życzeniami zaczynała się od お疲れ様です(Otsukaresama desu - to jest takie wyrażenie, które używa się w godzinach pracy w stosunku do innych osób , tłumaczone jako „dziękuję” ).
Sweet:)






moje walentynkowe czekoladki


Z kolei jak rozmawiałam o Walentynkach z naszą Anielicą, szczęśliwą od niedawna mężatką, jak opowiadałam jak wyglądają Walentyki w Polsce, to zachwytów i okrzyków na "Och!/Ach!" nad faktem, że kobieta w Walentyki często dostaje kwiatka nie było końca:) A jęków zawodu, że nigdy w życiu kwiatka nie dostała, choć bardzo by chiała też było sporo...


Cóż, może w Walentynki w Japonii jest ogólnie mniej romantycznie, ale wyobraźcie sobie jak bardzo musi być romantycznie jak się razem ogląda kwitnące wiśnie…:)

...rozmarzyłam się:)))

Ps. Żeby dziewczętom nie było tak smutno - istnieje w Japonii zwyczaj odwdzięczania się mężczyzn za walentynkowe prezenty. Tzw. ホワイトデー(Howaitodee/White Day) przypada dokładnie miesiąc po Walentynkach, czyli 14 marca. Ma mniej uniwersalne przesłanie, a prezenty są częsciej o wiele bardziej...praktyczne (:P) niż czekoladki, bo sa to np. pierścionki, kolczyki itp...:)uff!

czwartek, 14 kwietnia 2011

お医者さんで, czyli u lekarza

Ponad miesiąc czasu żadna z nas nie wrzucała żadnego nowego wpisu...Cóż, to starszne trzęsienie ziemi spowodowało u nas niezłe zamieszanie, efektem którego jest to, że w Japonii w tej chwili jest już tylko jedna para niebieskich oczu (:P)...moja.
Kasia wrócila do Polski, ale wiem, że jest jeszcze sporo rzeczy/obserwacji z pobytu w Japonii, o których będzie chiała napisać:)
Ja zostałam, o całym tym zamęcie jeszcze napiszę, ale wszystko w swoim czasie.
Teraz wracam do tego na czym skończyłam, czyli wydarzeniach z początku lutego...


お医者さんで, czyli u lekarza

Odwlekałam to tak długo jak mogłam. Chciałam być dzielna, udawać, że tak bardzo mnie nie boli i w ogóle na pewno w końcu przestanie bolec, bo ile może...?:D Mówię o moich barkach i ramionach, zwłaszcza prawym…

No ale co zrobić jak boli jak cholera, w dodatku od meisiąca..? No i jak długo mogę wysługiwać się Kasią przy ściąganiu odzieży z górnej partii mojego ciała każdego wieczora po pracy, bo nie mogę rąk do góry podnieśc…?

Bolało mnie od poczatku stycznia. Być może na pierwszy rzut oka na Pudziana nie wyglądam, ale za lebiodę się nie uważałam:D Pisałam nawet w jednym z wpisów, że komplementowano mnie jako chikaramochi – siłacz (ha!), więc jak zaczęło mnie coś mocniej boleć pomyślałam, że to tylko zakwasy od tego codziennego noszenia bagaży i że wkrótce moje mięnie się wyrobią i ból minie. Ale tak się nie stało…

Przez pewnien czas myślałam, że boli mnie tak bardzo dlatego, że mnie przewiało od tego stania na zewnatrz jak było bardzo zimno, ale okazało się, że i ta (mója własna) diagnoza się nie sprawdziła.

Z poczatkiem lutego ból stawał się nie do zniesienia , tak, że nawet nie mogłam się porządnie wyspać. Trudno, należało podjać dorosłą i odpowiedzialną decyzję – czas udać się do お医者さん(oisha-san, czyli do lekarza! ( Nie żebym nie wierzyła w japońska służbę zdrowia, po prsotu baaardzo nie lubie chodzic do lekarza, niezależnie na jakiej szerokości geograficznej się znajduję i tyle…)

Kiedy powiedziałam o moim bólu i chęci pójscia do lekarza, nasze Anioły poruszyły się tym bardzo. Od razu powiadomiły o tym naszego kachou, zwolniono mnie na następny dzień z pracy, a żeby nie było mi smutno Kasi tez pozwolono ze mną pójść dla towarzystwa. Ponieważ nie za bardzo orientowałabym się do której przychodni mam się udać, no i wolałam na wszelki wypadek mieć przy sobie „tłumacza”, nasza Anielica pojechała z nami. (I całe szczęście!)

Na sam początek wpisałam się na listę oczekujących i dostałam dwustronna ankietę na której dokładnie musiałam zaznaczać przebyte choroby i tym podobne rzeczy. Że całośc była po japońsku to obwaiam się, ze gdyby nie pomoc Anielicy, jedną z niewielu rzeczy jakie potrafiłabym zrobić w tej ankiecie byłoby narysowanie kułeczka na rysunku człowieka w miejscu gdzie mnie bolało…:D Po dwóch latach nauki nie jestem niestety obeznana w medycznych terminach…

Usaidłam w hallu na ławeczce i czekałam przy dźwiękach „relaksującej muzyki” (ona jest wszędzie w Japonii!....wszędzie!) płynącej z głośniczków na swoją kolej. Po około 20 minutach usłyszałam „Hanna M-san!”.
Weszłam (oczwiście z Anielicą) do małego pokoiku, w którym pielęgniarka uprzejmie mnie powitała i jeszcze raz przejrzała ze mną ankietę, upewniając się, że to co zaznaczyłam pięknie na obrazku rzeczywiście mnie boli.
Po chwili przeszłam do pokoju obok, gdzie czekał lekarz. On też zaczął od ankiety, zadał kilka dodatkowych pytań, obejrzał bolące miejsce i zarządził prześwietlenie.

Myśląc w kategoriach polskiej rzeczywistości, byłam pewna, że będę musiała na to prześwietlenie podjechać na nastepny dzień, bo trzeba się umówić, czy zapisać, czy coś takiego jeżeli to nie jest emergency, ale po kolejnych 20 minutach wywoływano ponownie moje imię do pokoju prześwietleń. Za kolejnych 20 byłam z powrotem na kzresełku w gabinecie senseia, oczekujac na wyrok:)

Oto i (moje) prawe ramię i bark na zdjęciu- wskazał doktor... Yeey! – z kośćmi wszystko ok., nic się nie dzieje. (No to co mnie tak starsznie boli?) Chwilę jeszcze pokontemplowaliśmy wspólnie zdjęcie rentgenowskie (nieźle na nim wyszlam :P), a zaraz potem na stole pojawił się plastikowy model przedstawiający mięnie ramion i barków (hit!), a sensei pokazując wszystko pięknie na tymże modelu, przeszedł do diagnozy…

Cóż, jednym prostym słowem mówiąc co się stało z moimi mieśniami: 使い過ぎる (tsukaisugiru) –zużyte/używane nadmiernie…No tak, w sumie logiczne, biorac pod uwagę co ostatnio wyprawiałam:) Niby nic takiego starsznego, ale troche przestarszyłam się wizją nakreśloną przez lekarza, że jak tak dalej będę nadużywac swoich mięśni to za 10 lat, będę miała ramię jak staruszka…

Dostałam cały zestaw lekarstw, plastrów rozgrzewajacych i maści, zalecenie, aby pod żadnym pozorem nie nosić nic cieżkiego i jak w prawdziwym moderu kaiwa rodem z naszego szkolnego podręcznika z II roku (:P) zostałam pożegnana słowami お大事に!(Odaiji ni!/Proszę na siebie uważać!) .

Odebrałam wszystkie swoje lekarstwa przy tym samym okeinku przy którym się rejestrowałam i byłam wolna i pełna nadzei, że wkrótce ból ustapi. (Dość ciekawe było dla mnie też własnie to, że nie musiałam udać się do apteki sama, tylko dostałam od razu po wizycie wszystko co potrzebuje w tym samym miejscu. Bardzo to wygodne.)

Zastanawiałm się tylko co ja będę robić w tej pracy, skoro nie mogę nosić nic ciężkiego…? Różne prace fizyczne zajmują przecież spora część dnia…na dodatek niedługo czekała nas zmiana – kończył się nasz staż na Guest Relation i od 16 lutego miałyśmy przejśc do restauracji, o której wszyscy nam mówili, że to hardcore...
I tutaj z pomocą po raz kolejny przyszły nasze Anioły:)
Ale to jest już zupełnie inna historia.

Autorki

Szukaj na tym blogu