piątek, 25 lutego 2011

Total blackout, czyli ciemno wszędzie, głucho wszędzie...co to będzie?

(początek lutego)

Total blackout, czyli ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie?

Jak już pisałam ostatnio, styczeń i luty to miesiące, w których „ruch w interesie” jest nieco mniejszy. I tak jakoś pustawo się zrobiło w środku tygodnia. Na weekendy, kiedy ludzi jest zawsze pełno, check inów jest mniej więcej 110 i wiecej, a np. w poprzedni wtorek było ich tylko 31.
Jedyne czemu sprzyja taka sytuacja to…nie, nie opierdalanie się:D, ale renowacje, remonty, naprawy i tym podobne przedsięwzięcia.

Od zeszłego tygodnia niektóre miejsca w hotelu zmieniają się w place, a właściwie w placyki budowy. W jednym miejscu coś ktoś majsterkuje przy jakiś kabelkach, w innym ktoś maluje barierki przy schodach ( bo przeciez jak codziennie po kilknascie razy przeciera się je tym arukooru to farba łatwo schodzi..:D), nie mówiąc o rewolucji jaka musi się dziać w hotelowym muzeum 史料展示室 (shiryoutenjishitsu) skoro najpierw „oskubali” je chyba ze wszystkich rekwizytów i zamknęli, a zza zamknietych drzwi słychać jakies straszne pukania, stukania i wiercenia. (!)

Od pewnego czasu w naszym jimushou (biurze) wisiała kartka zapowiadająca 2 lutego hotelową apokalipsę:D no może trochę przesadziłam…ale z powodu zaplanowanych na ten dzień remontów, czy też renowacji, miało nie być światła w calusienkim hotelu, całym, bez wyjatku. Gości oczywiście na ten dzień należało się „pozbyć”, co dla większości pracowników oznaczało przymusowy dzień wolny. Wiem, że z pewnościa niektóre osoby były zawiedzione takim obrotem sparwy, ale na pewno nie my z Kasią:) Każdy pretekst do lenistwa jest dobrym pretekstem:D

Ale przez chwilę powiało grozą, bo na ogłoszeniu było napisane, że brak prądu w całym hotelu oznacza także brak prądu w naszym akademiku (który jest niedaleko)…a to oznaczało, że klima nie będzie działać, ogrzewania żadnego innego nie ma…uwaga będzie zimno, a nawet bardzo zimno!!! Czytamy dalej….jeszcze gorzej – każą nam się wynieść na jedną noc z naszego pokoju…ale gdzie my biedne się podziejemy?...Zawsze należy czytac do końca…będziemy spać w..naszym hotelu!..? W Foresuto Rojji (Forest lodge, najnowszy budynek w hotelu).



Yeey!cieszyłymsy się, bo nam swoich pieniędzy by raczej było żal, żeby zapłacić za nocleg bądź co bądź w miejscu naszej pracy, zwłaszcza, że ceny zaczynją się od około 700pln za najtańsze pokoje…A że będziemy siedzieć w tym pokoju większość czasu po ciemku? Trudno!... Na pewno dadzą nam jakąs latarkę !:D

Dzień total blackoutu. W hotelu od rana harmider, panowie zajmujący się na co dzień naprawianiem różnych usterek w pokojach i w całym hotelu biegają tam i nazat najwyraźniej szykując się do ataku na hotelowe wnętrza z chwilą gdy zgaśnie w nich ostatnie światło…:D Aż strach pomyśleć co tu się będize działo jak już wszyscy goście z poprzedniego dnia sobie pojadą do domów...

Ten przymusowy dzień wolnego postanowiłyśmy wykorzystać na zakupy, więc pojechałysmy do Odawary.Miałyśmy wrócić zanim zrobi się ciemno, tak by „nacieszyć się” naszym pokojem hotelowym w jego pełnej okazałości, jednak zakupy i nie tylko wciagnęły nas tak bardzo, że wróciłyśmy przed 22…:)

Pod hotelem ciemności i złowroga cisza…Wchodzimy do środka a tam jeszcze gorzej – istne pobojowisko!..Hotel naparwdę ma być jutro normalnie czynny??? Niemożliwe, nie da rady! –myślałyśmy. To co się działo było istnym obrazem nędzy i rozpaczy – dywany, podłogi pozrywane,wszystko nie na swoim miejscu, poprzykrywane foliami a na foliach syf, mnóstwo kabli i kabelków na wierzchu – otwarcie hotelu jutro na czas wydawało mi się mission impossible:D

Ale nie w Japonii...Tutaj jeżeli coś ktoś zaplanuje na dany dzień i godzinę, to tak się stanie i już! Znowu górą okazała się być perfekcyjna niemalże organizacja i jakżeby inaczej – zaangażowanie pracowników, wszystkich bez wyjątku. Kiedy na następny ranek o 8 przyszłyśmy do pracy, pozostały już tylko resztki ze wczorajszego pobojowiska, a każdy kto tylko mógł brał do ręki szmatkę, miotłę, odkurzacz, czy robił cokolwiek, tak aby niemożliwe stało się możliwym, czyli aby można było o 11 normalnie powitać gości. Nas ominęła gorączka ostatniej godziny sprzątania tylko dlatego, że w ten dzień wraz z pozostałymi stażystami poszliśmy odziwedzić lokalne przedszkole:) Obeszło się jednak bez naszej pomocy (:D), zgodnie z planem hotel otwarto o 11. Kiedy po 12 wróciłyśmy z przedszkola, wszystko” hulało” jak należy.

A co do naszego noclegu w Forest Lodge…Dostałyśmy najlepszy pokój na piętrze,201, o trochę wyższym standardzie i nieco innym wystroju niż pozostałe, ale siedząc przy dwóch latarkach nie byłyśmy w stanie docenić w pełni jego uroków:D Jendakże przyzwyczajone do skromnych warunkow mieszkaniowych na co dzień, nawet w tym świetle czułyśmy ogromną przepaść jaką dzieli ten pokój od naszego w akademiku…ech! :D


pokój 201

W pokojowej łazience leci woda onsenowa (z gorących źródeł), w dodatku jest tam „normalna” wanna (uwielbiam ofuro, ale od czasu do czasu chciałabym mieć wanne tylko dla siebie…:) ) ale nie było mi dane zanurzyć się w niej, bo najwyraźniej wraz z prądem odcięli dopływ onsenu i leciała tylko zimna woda…(A może ten onsen to tylko taka ściema dla gości, a tak naprawde woda jest podgrzewana, więc jak prądu zabrakło to wody nie było jak podgrzać do temperatury onsenowej?... to nawet miałoby sens…:D) Eeetam, w naszym ofuro też onsen leci.
Za to łóżka były baaardzo wygodne…:)

Dlatego nie wiedziałyśmy dlaczego tak źle nam się spało w pokoju nr 201 i dlaczego obydwie miałyśmy jakieś starsznie dziwne sny…? Strasznie dziwne... Może jednak nie doceniałyśmy naszego pokoju w akademiku…? :D

środa, 23 lutego 2011

遊びましょう!(Pobawmy się! )czyli wizyty w 箱根の森小学校 (Szkole Podstawowej Hakone no Mori)

(koniec stycznia)

遊びましょう!(Pobawmy się! ) czyli wizyty w 箱根の森小学校 (Szkole Podstawowej Hakone no Mori)

W pracy nuuuda. Nawet przy goannaiach nie ma już takiego „dreszczyku emocji” jaki był na poczatku, bo jak w kółko niemal powtarza się to samo to robi się nudno. Wiadomo, że czasami zdarzają się klienci zadający mniej lub bardziej skomplikowane pytania, ale myślę, że potrafimy wybrnąć z takiej sytacji. Dlatego trochę nadal nie rozmumiemy, że nie chcą nas puszczać same na te goannai, zwłaszcza, że wszyscy wokoło nas bardzo chwalą za nasze postępy i poziom. Asekuranci:D
No, ale tak tak tak, to praca w saabisu, dostajemy za nią pieniądze, a satysfakcja klienta jest najważniejsza:D

W tym tygodniu naszą odskocznią od pracy była wtorkowa wizyta w jednej ze szkół podstawowych w Hakone. Byłyśmy tam już po raz drugi (w godzinach pracy yuppi!) razem ze stażystami z Indonezji i Imu z Korei, by spotkać się z trzecioklasistami.


箱根の森小学校


Szkoła położona jest w pięknym miejscu, z wielu klas dzieci mają widoki na Owakudani, a nawet na samą Fuji.


boisko szkolne z Owakudani w tle

Fuji, rzecz jasna:)

Za każdym razem przyjmowano nas baaaardzo życzliwie. Na początku dzieci ustawiły się w szeregu i wyznaczone dwie osoby z klsay powitały wszystkich  外国の方 (gaikoku kata/cudzoziemców) w ich szkole. Później była nasza kolej, tzn. każde z nas przedstawiło się i mówiło z jakiego kraju się przyjechało.

Podczas pierwszej wizyty, na początku roku, „bawiliśmy się” w 書道(shodou) kaligrafię, co jest tradycją noworoczną .
W dużej sali gimnastycznej przygotowano stanowiska do malowania, ze wszytskimi przyrządami co są do tego potrzebne, jak papier 和紙(washi), pędzelek 筆(fude), czy 墨 sumi - tusz.





Zajęliśmy swoje miejsca, a nastepnie na środek wyszedł nauczyciel i zagrzewał wszystkich do jak najbardziej starannego rysowania, z „czystym sercem i umysłem” itd.:) Najpierw mieliśmy obserwować jak rysuja dzieci, a potem do dzieła!
Niektóre dzieci podeszły do swojego zadania baardzo poważnie , starannie przygotowując swoje pędzelki, zastanawiając się z którego miejsca najlepeij zacząć, koncentrując się przed postawieniem pierwszej kreski na papierze… kawaii:)))







Osobiście strasznie lubię to machanie pędzelkiem. Dzieci bardzo wczuły się także w swoja rolę naszych nauczycieli, podchodziły i chwaliły, ale jak trzeba, to powiedziały co należy zmienić. I tak mi się np. dostało za to, że swoje imię za pierwszym i drugim razem napisałam nie z tej strony co należy:) ale taki opierdziel mogę dostawać nawet codziennie, spoko:)


nasi mistrzowie w akcji


a oto moje gryzmoły

Za drugim razem pojechalismy, by bawić się z dziećmi w tradycyjne japońskie zabawy i przedsatwić tradycyjne zabawy z naszych krajów. Tym razem na miejsce zabrał nas prawdziwy wypasiony, żółty szkolny autobus:D Dzieciaki wyszły nawet przed szkołę, żeby nas przywitać, wziąść za rączki i zaprowadzić na szkoły. Ech, jakie to słodkie, wymiękam:)
Wymyślenie jakiejkolwiek polskiej zabawy na tą okoliczność zabrało mi i Kasi sporo czasu…(W tym miejscu przypominam: Hanna: lat 27 i Katarzyna:lat 25; dzieciństwo jest dla nich dość odległym wydarzeniem..:D) .
Pomysły były różne: na poczatek chciałyśmy zrobić ludziki z…kasztanów,tylko nie wiedziałyśmy z czego to zrobić…? Inny pomysł to pieczątki z ziemniaków, ale też spalił, bo niewiadomo czy załatwionoby nam ziemniaki w większej ilości (to nie Polska:D może drogie nie są, ale…). Później nasz Anioł Stróż zapowiedział, że może nie będzie więcej czasu niż 5-10minut, więć zostałyśmy jeszcze ograniczone czasem….Ciężka sprawa….I tak, nie mając żadnego lepszego pomysłu, postanowiłysmy nauczyć japońskie dzieci wycinanek w „polske wzorki „ ("polskie wzorki"...baaardzo naciągana nazwa…:D) Papieru i nożyczek w szkole zawsze dostatek. A oto co nam z tego wyszlo:




Całe szczeście japońskie zabawy i zabawa Indonezyjczyków trwały na tyle długo, że ani my, ani Imu nie zdążyłysmy zaprezentować swojej zabawy…

Ubaw był niezły. Podzieleni na dwójki (ja tradycyjnie z Kasia) zostaliśmy przydzieleni do grupki dzieci, z którymi przez pierwsze pół godziny bawilismy się w grę japońską. My trafiłysmy do mega mega kawaii dziewczynek, z którymi grałyśmy w 福笑いfukuwarai, które polega na tym, żeby, mając oczy zasłoniete chustą, przyczepić w odpowiednich miejscach twarzy: oczy, brwi, nos i usta. Nieraz wychodza z tego bardzo zabawne rzeczy, więc było baaardzo śmiesznie.



Później było coś, co pamiętam ze swojego dzieciństwa :dwójka nauczycieli machała długim sznurem-skakanką, a my wszyscy musielismy wskakiwać i przeskakiwać ją po kolei. Po 15 minutach tej zabawy byłam bardziej zmęczona niż lataniem po schodach z góry na dół z bagażami klientów:)

Kolejna była zabawa Indonezyjczyków, która jak się okazał była także znana pod inną nazwą w Japonii. Ciężko mi jest ją wytłumaczyć, w każdym bądź razie najpierw dwie osoby stoją naprzeciwko siebie śpiewając piosenkę, a pod ich rękami przechodzą wszyscy uczestnicy zabawy wężykiem. Osoba, która na koniec piosenki znajdzie się pod rękami tych dwóch osób zostaje „złapana” i wybiera jedną spośród dwóch rzeczy (typu: „jabłko czy banan?”) i przechodzi do drużyny, która nazywa się tak jak np. owoc, który się wybrało. Jak już wszyscy zostaną złapani do jednej z tych dwóch drużyn, rozpoczyna się bieganina po całej sali wężykiem, pierwsza osoba z danej drużyny stara się złapać „ogon” drugiej drużyny. Chyba jakoś tak to było. W każdym bądź razie było przy tym dużo krzyków, pisków, śmiechu.
Na koniec poproszono nas o powiedzenie w swoich językach jak jest „dzień dobry”, „dziękuję” i „kocham cię”. Wiadomo, język polski jest trudny, ale dzieci pomimo zmęczenia wcześniejszymi zabawami wykazywały wiele zapału i energii do nauki i wychodziło im naprawde nieźle:)

fot. Kasia

Wszystko to mialo miejsce w sali gimnastycznej, która próbowano ogrzać do znośnej temperatury jednym piecykiem, co oczywiście musiało skończyć się fiaskiem, ale kto by się tam przejmował zimnem, na pewno nie te zahartowane (zapewne od kołyski ) 9/10 latki. Kiedy zdarzyło mi się powiedzieć do jednej z dziewczynek, że jest zimno, z beztroskim uśmiechem na twarzy odpowiedziala mi coś w stylu ”Nie-eee, nie jest wcale tak zimno!”:) Jak 9 latka daje radę, to ja też, więc przestałam marudzić:D

wtorek, 22 lutego 2011

世界一の仕事, czyli najwspanialsza praca na świecie

世界一の仕事, czyli najwspanialsza praca na świecie

Kiedy w maju zeszłego roku, nasz patron, pan.O odwiedził nasz uniwersytet i przedstawił nieco bardziej szczegółowo to jak może wyglądać staż w hotelu, parę razy "ostrzegal”, że będzie cięzko.
Zmotywowana chęcią podróżowania w wolnym czasie po Japonii i ogólnie tym ile ten staż może mi pomóc rozwinąć się językowo, pomyślałam, że żadne tam prace fizyczne nie są w stanie mnie zniechęcić do wyjazdu. W końcu staruszką jeszcze nie jestem,więc dam radę!:d

O ile uznamy goannai za „popisową część” naszej pracy, tą przy której myślenie jest niezbędne, tak jednak wiekszą część dnia spędzamy na mniej „szlachetnych „ (nazwijmy to) zadaniach, przy których liczy się nie siła umysłu, ale siła mięśni:D

Wspominałam już raz o „najwspanialszej pracy na świecie” , czyli pucowaniu za pomoca szczoteczek do zebow i płynów żrąco-czyszczących metalowych części przytryzmujacych dywan na schodach.
A oto i słynne schody na zdjęciu:



W tym tygodniu doznałymy szczęścia wykonywania „drugiej najwspanialszej pracy na świecie” , czyli pucowaniu (jak ja to lubię!) za pomocą małej szczotki (tym razem nie do zębów, tylko takiej co przypominała mi naszą szczotkę do mycia garów) podłogi w pomieszczeniu, które niedawno zostało odnowione. Moje i Kasi zadanie polegało na zlikwidowaniu z podłóg pozostałosci cementu i innych zabrudzeń będących efektem ubocznym renowacji:) Wspaniale!

Na koniec najbardziej fascynująca częśc zadania - należało wymyć podłoge czymś co przypominało polskiego mopa, ale nim nie było… Wiadro do tego niby mopa nie jest zwykłym wiadrem, bo cała machineria jest przy nim zamontowana… Machineria ta ma za zadanie wycisnąć wodę z niby mopa, ale odbywa się to naprawdę w zaskakujący sposób, za pomoca takich dwoch rolek przypominających ...magiel. A rolki te wprawia się w ruch naciskając nogą taki tam nazwijmy to pedał nie pedał(no ja na prawdę nie wiem jak to wytłumaczyć...).Wszystkie użyte przy tej machinerii częsci plastikowe i metalowe sprawiają, że wiadro wydaje się ważyć tonę bez wody, a z wodą….! Kasia ledwo je niosła..Ech! I po co tak utrudniać sobie życie?...producenci polskich mopów i wiader do mycia podłóg mogliby zbić fortunę w Japonii, mowię wam…:D

Żeby nie było, w tym tygodniu nastąpiła kontynuacja czyszczenia metalowyc częsci przy schodach, więc było bosko:D

To jak już zaczęłam o tych” najwspanialszych pracach na świecie” to nie wypada mi nie wspomnieć przy tej okazji „trzeciej najwspanialszej pracy na świecie”, czyli myciu wielkich okien lobby, za pomocą samej wody (nie opłaca się używać środków do czyszczenia, bo przecież i tak się znowu ubrudzi, parwda:D).


lobby

Wybrano nas do tego odpoweidzialnego zadania, (UWAGA!) bo” jesteśmy wyoskie” (no a jak!) a okna w lobby sa wysokie (jest to bardzo czestym argumentem przy zlecianiu nam zadania mycia różnych powierzchni znajdujacych się powyżej...nie będę zlosliwa i nie napisze powyżej ilu cm...:D).Dano nam wiadra z wodą, urządzenia do mycia okien takie jak można znaleźc i u nas, tylko w wersji z mega długą rączką (bo te okna sa na serio wysokie) i jazda..!
Starałyśmy się naprawdę domyć te okna, ale efekt był frustrujacy, bo sama woda i brud, często zamieniały się w błotko na szybie, bardzo cieżko usuwalne…Musiałysmy wyglądać przy tej pracy wyjątkowo osobliwie, skoro co niektórzy klienci robili nam zdjecia, a jak Kasia chciała jednej klientce „zejść z widoku” to Pani nalegała żeby została…:D

Jak widać, bywa ciężko, ale też zabawnie zarazem, więc pewnie dlatego da się przeżyc:)

Pozatym, to jest jeszcze tutaj tak, że jak wykonujesz takie mega niewdzięczne zadanie, to inne osoby ze staffu podchodzą do ciebie w jej trakciei mówią ci „dizękuję ci (że to robisz),to musi być ciężkie”. W Polsce w takiej sytuacji spodziewałabym się, że szef by powiedział do mnie, jeżeli w ogóle by mnie zauważył i do mnie by przemówił, że „no co się gapisz, rób co masz robić!”:D

Jednego dnia jak wykonywałysmy z Imu „najwspanialszą prace na świecie” (schody), podszedł do nas jeden z prezesów hotelu i zaczął nam dziękować za to, że tak ciężko pracujemy. Może to nie zmniejszy bólu moich mięśni po wykonaniu tego zadania, ale jednak jest w pewien sposób miłe.
Drugie pozatym w takich sytuacjach to to, że nie raz się widzi, że jak trzeba to i sam nasz kacho i inni duuużo wyżej od nas, noszą bagaże klientów, zamiatają przed wejściem lub wykonyją inne prace porządkowe, ogólnie prace fizyczne, co często w Polsce uznane byłoby za uchybiające ich funkcji. Myślę, że taki przykład z góry jest dla wielu osób motywujący i sparwia, że jest łatwiej wykonywać najbardziej nawet niewdzięczne prace.
Mniej więcej tak to chyba funkcjonuje, a nam nie pozostaje nic innego jak się wpasować w ten system. しょうがない…

poniedziałek, 21 lutego 2011

日常生活 życie codzienne, czyli サバイバル (survival) szkoła przetrwania

(24-28.01)
日常生活 życie codzienne, czyli サバイバル (survival) szkoła przetrwania

U nas temperaturowo zima w pełni, w jeden wieczór nawet śniegu znów padał... Zwłaszcza rano jest nieprzyjemnie, z łóżka nie chce się nawet czubka nosa wystawiać.

Ostatnio w naszym pokoju klima hula całą dobę non stop na 30 stopni. ..tak, 30 stopni, ale proszę nie wyobrażać sobie, ze w takim bądź razie paradujemy po pokoju w strojach kąpielowych:), o nie…

Nie wiem gdzie to ciepło się ulatnia… A właściwie to może wiem – prez ogromne szpary w oknach na zewnątrz, tak , że „ogrzewamy” hakońskie powietrze ..). Wiem tylko,że w pokoju tego ciepła nie ma i po wieczornym ofuro (które wspaniale rozgrzewa-nagrzewa cialo) najlepiej od razu wskoczyć pod kołdrę, jeden koc, drugi koc i się nie wynurzać do rana, kiedy po prostunie ma się wyjścia. Jest też trzeci koc, ale jak na razie stanowi warstwę izolacyjną okna:D

Każda wycieczka do toalety w takich warunkach jest drogą przez mekę, prawdziwym survivalem, zwłaszcza, że na korytarzach naszego budynku klimy, czy ogrzewania brak.

Niechętnie wynurzasz się spod kilku warstw okrycia, przeklinasz kilka razy, że musisz to zrobić i zakładasz na siebie coś co pozwoli ci przetrwać te trudne warunki jakie czekają za drzwiami twojego pokoju.Idziesz tym zimnym korytarzem (właściwie zalecany jest bieg) i myślisz sobie „Jeszcze tylko 20, 10, 5m, 3,2,1…jest!!! Ogrzewana toaleta!” .


przykładowa toaleta de lux



ta wersja toalety jest dosć uboga w fukcje...

Wprost cudowne urządzenie! :) czemu w Polsce takich nie ma wszędzie!?...nie wiem co zrobie po powrocie, bo jak raz na taką toaletę de lux usiądziesz, to chcesz, żeby zwykła pozostała tylko odległym wspomnieniem..:D
Toaleta taka oferuje szeroką gamę usług poza samym ogrzewaniem:)np. mycie czy suszenie no wiecie czego..:D a niektóre wersje pochłaniają brzydkie zapachy i właczają muzyczkę (czy też odgłosy jak szum fal), więc czyste szaleństwo po prostu!:) A co najlepsze, w Japonii te toalety to standard niemal wszędzie, nawet w toaletach publicznych jak te np. na stacjach metra czy kolei. Ja chce,żeby Polska naparwdę stała się druga Japonią!:D

Acha – w tym miejscu przypomniała mi się dosć zabawna sytuacja, która miała miejsce zaraz po przyjezdzie do Japonii. Może nie było wtedy tak zimno jak jest teraz, ale zimno było, bo okna już wtedy dawały nam znać, ze zbyt szczelne nie są…Tak więc poprosiłysmy naszego Anioła Stróża o dodatkowe dwa koce,bo nam zimno, a te co miałysmy zużyłysmy już na uszczelnienie okna...

Anioł stróż odpwoiedział, że ok, pewnie, załatwią nam koce skoro nam tak zimno, ale wyraził przy tym swoje zdiwienie i spytał czy kołdra i futon nam nie starczają…? Popatrzałysmy na siebie jak dwie debilki z Kasią, bo my przykrywałysmy się tylko kołdrą, a to coś co leżało na łóżku, to coś strasznie sztywne i ciężkie jak diabli, zainstalowałyśmy na nasz materac i na tym spałysmy:D a to coś właśnie okazało się futonem którym miałysmy się przykrywać:D


oto i on: mój futon


a taki jest gruby

Jak wytłumaczyłam Aniołowi Stróżowi co zrobiłyśmy z futonem nastąpił wybuch śmiechu (to wtedy po raz pierwszy przekonałyśmy się o sporym poczuciu humoru naszego Anioła:) ), a ja dostałam takiej głupawki, że po kilku minutach na wspomnienie o tym sama wybuchałam niekontrolowanym śmiechem, który ciężko mi było powstrzymać, co utrudniało jakże poważne zadanie Anioła, czyli nasze orientation…:)

No pewnie, że słyszałam o futonach, ale nie spodziewałam się, że to dziadostwo okaże się takie strasznie ciężkie i sztywne, stąd pomysł na jego zastosowanie u nas w pokoju…:D

Tamtego dnia wieczorem ktoś dostarczył nam dwa dodatkowe koce, a futony do dzisiaj robią za dodatkowy materac i myślę, że nawet najgorsze mrozy tego nie zmienią...

niedziela, 20 lutego 2011

Integracyjne zawody „sportowe”

W zawodach brały udział wszystkie hotele z sieci Fujiyowej. W samym Hakone są chyba ze 3 hotele, w Tokio jest, w Osace i gdzieśtam jeszcze. Kto by to spamiętał. Z Hanią pojechałyśmy tam właściwie tylko kibicować, bo nie mamy stroju ani butów odpowiednich. No i nie lubimy rywalizacji sportowej obydwie ;) 

fot. Anioł Stróż

Było nawet całkiem zabawnie. Pierwszą konkurencją był rzut laczkiem na odległość. Do chodzenia po sali gimnastycznej były kapcie (dla tych, co nie mieli odpowiedniego obuwia) i właśnie ten laczek (będący na stopie) trzeba było wyrzucić na jak największą odległość. Potem była jeszcze lepsza konkurencja. Faceci dmuchali baloniki, a kobiety miały usiąść na krześle z tym balonikiem pod pupą tak, żeby pękł. I w określonym  czasie trzeba było w ten sposób przebić jak najwięcej baloników. Były też takie całkiem normalne konkurencje. Wyścigi, biegi z przeszkodami itp. 

fot. Anioł Stróż


My wzięłyśmy udział właściwie tylko w jednej konkurencji. Wszyscy musieli wyjść na środek, zostaliśmy podzieleni na dwie drużyny, ustawiliśmy się w kółku i próbowaliśmy wrzucić jak najwięcej piłeczek do wysoko umieszczonego kosza w określonym czasie. 

fot. Anioł Stróż

Po zawodach zabrali nas na kolację. To jest najlepsza część tych imprez – szwedzkie stoły i każdy może wziąć to, co lubi. I zawsze jest pełno rzeczy, które lubię :) Zawsze jest też dużo słodkości, które pięknie wyglądają, ale nie mogę ich zjeść (bo mleko). Ale nie cierpię za bardzo z tego powodu, bo zawsze jest też wielka misa z różnymi, pokrojonymi pięknie owocami. Pomarańcze, grejfruty, kiwi, melony, ananasy, truskawki (których nie jem, bo mam ciągle traumę po zbieraniu truskawek w Niemczech). Były też jakieś „dragon fruits”. Dziwnie wyglądały, ale były ok. Nie miały zbyt intensywnego smaku w sumie. No i na takich imprezach często jest kawusia. Taka prawdziwa kawusia. Nie taka kwaśna rozpuszczalna niewiadomo jaka z automatu. Podczas kolacji zostali też ogłoszeni zwycięzcy. Nasz hotel zajął zaszczytne trzecie miejsce. 

fot. Anioł Stróż

 Ale najważniejsza była integracja pracowników, co nawet nam trochę się udało. Troszeczkę. Poznałyśmy ze dwie, trzy nowe osoby :P Ale zawsze coś. Można było też zobaczyć pracowników w ich strojach i fryzurach codziennych. Nasz Anioł Stróż okazało się, że lubi się czesać na Elvisa, a kolega z restauracji ma tak naprawdę kręcone włosy ;) Marudziłyśmy wtedy chyba trochę, że musimy ciągle na jakieś imprezy jeździć, bo miałyśmy już przesyt wystawiania nas na widok publiczny i chwalenia się nami – Europejkami. Ale teraz zawsze czekamy z wytęsknieniem na nową imprezę, która przerwie naszą nudną i monotonną codzienność ;)

W poszukiwaniu góry Fuji, czyli jezioro Ashi, Komagatake i Hakone-jinja

(22-23.01)

W poszukiwaniu góry Fuji, czyli jezioro Ashi, Komagatake i Hakone-jinja



Uwielbiam piątkowe popołudnia, kiedy „odbębniło się” swoje ,chociaż to chyba nieodpowiednie słowo bo w Japonii nic nie ma prawa się odbębniać.., więc raczej KIEDY TO SWOJA CIĘŻKĄ PRACĄ PRZEZ CAŁY TYDZIEŃ ZASŁUŻYŁO SIĘ NA ODPOCZYNEK :D i w perspektywie ma sie całe dwa dni wolnego:) robi się jeszcze milej jak ten wolny czas wypełni się odpowiednią ilościa snu, tak by mieć energię na zrobienie tego wszystkiego na co nie ma się okazji, albo czasu w tygodniu.

W tygodniu ciężko jest nam się wydostać poza naszą mieścinę, dlatego w weekendy odczuwamy ogromną chęć „wyrwania się” gdziekolwiek. Kiedy jest się na kilka dni przed kolejną wypłatą i ma się taka chęć, jest się zmuszonym wybrać miejsce do którego transport nie pochłonie zbyt dużo tego co jeszcze zostało w portfelu, albo zbyt dużo z tego co musisz od kogoś życzliwego pożyczyć (wiadomo, co się odwlecze to nie uciecze, jak powiadają:D).

Tym razem pomysł wycieczki został nam podsuniety przez naszą koleżankę z Korei, Imu, też stażystkę.
W piątek po pracy trójosobowa narada w naszym jimusho, gdzie zapadają wstępne decyzje , potwierdzone następnie podczas chit-chata na ofuro:)i uzgodnione: sobota 12 zbiórka i jedziemy do Moto-Hakone, nad Ashi-no-ko i do Hakone jinja, a potem rope way na Komagatake (to jedna z wyzszych górek w okolicy), z której zamierzałyśmy podziwiać Fuji, odczuwając straszliwy niedosyt jej widoku.



W momencie dotarcia do Moto-Hakone, pogada była baaardzo obiecujaca. Co prawda nr jeden na liśice zajmowała w ten dzień Hakone-jinja, ale kilka chmur na niebie wróżyło w tym czasie zapeirające dech w piersiach widoki na Fuji z góry Komagatake więc plan uległ pewnym zmianom. Niestety, autobus pod kolejkę linową jezdził tylko co 50 minut, więc zanim dostałyśmy się na miejsce, minęła ponad godzina, podczas której z kilku chmurek zrobiło się kilka-…dziesiąt. I oczywiście, jak to bywa zazwyczaj, prawie wszystkie z tych kilkudziesięciu chmurek „zawiesiło się” nad Fuji, tak, że niewiele jej można było zobaczyć ( dochodzą mnie słuchy, że ta góra jest bardzo złosliwa..., a może to pogoda jest złośliwa…nie wiem..), chyba, że ma się sporą cerpliwość by „złapać” ten moment kiedy choć kawałek uda się zobaczyć, no albo ma się nie mniejszą wyobraźnię, która pozwoli zobaczyć to, czego nie widać:)






No dobra..nie będę aż taka wybredna ( i marudna)-tak, tak, tak – widoki i tak zachwycają, a na dodatek zawsze można sobie powiedzieć, że Fuji w chmurach wygladą jeszcze piękniej, bo tak tajemniczo…:) z góry podziwiać można też oczywiście jezioro Ashi, a nawet można dojrzeć Odawarę, ocean…pięknie! Interesujaco wyglądają w tym dosć surowym i dzikim krajobrazie znajdujące się w dole pola golfowe, bo są takie sztuczne, „poukładane”.








Cały sczyt Komogatake można obejść w 30-40 minut specjalnie wyznaczonymi scieżkami. Niemal na samaym środku i na samym nazwijmy to sczycie szcytu stoi mała urocza jinja, w której mieszka kapłan – pustelnik..chyba mieszka. Bo kapłan z pewnoscią tam był, ale może codziennie wjeżdża do góry „do pracy” i zjeżdża na dół po jej zakończeniu? Bo każda jinja swoją drogą, to nie taki zły interes – można w niej kupić tabliczki wotywne, wróżby, talizmany itd. ,itp., nie mówiąc o tym, że jak wierny rzuci ofiarę pieniężna kami, to ktoś w końcu musi za kami tymi pieniędzmi” obracać”, prawda? Niestety to, czy kapłan był kapłanem-pustelnikiem, czy też kapłanem- biznesmanem, pozostanie zagadką Komagatake chyba na zawsze:)








Jedyne co psuje widoki z/na Komagatake jest budynek samje kolejki linowej, wygląda jak stwór z lat 80-tych ( a może i jeszcze starszy to stwór..), straszliwe zaniedbany w środku i na zewnątrz, co mnie osobiście dośc zdziwiło, bo jednak sporo turystów z tej kolejki wydaje się, że korzysta. Na dole kolejki lata 80-te i poczatek 90-tych też królowały w „architekturze” budynków noszących nazwy typu „Shopping Plaza”, takie troche nasze stare „pawilony”. Żeby wszystko dobrze współgrało, z głośników też muzyka z tego okresu, z piosenkami New Order na czele:) (żeby nie było – moim zdaniem New Order jest ok:) )

Tak się zawindow-shopowałysmy w tym Shopping Plaza, że autobus powrotny do Moto Hakone o godzinie 15.30 odjechał bez nas i zawisła nad nami groźba tego, że w ten dzień nie damy już rady wejśc na teren Hakone jinja, bo jak podawali w przewodnikach, wstęp tylko do 16...
Genialny pomysł – w drodze na kolejkę wydawało nam się, ze widziałyśmy przystanek, z którego byłoby parę kroków do świątyni, możnaby było z tego przystanku podejśc do niej „od góry” więc właśnie tam (przynajmniej tak nam się wydawało) wysiadłyśmy..Ale chyba poszłysmy nie w tą strone co należało, bo owszem zeszłyśmy „od góry”, ale wylądowałyśmy z powrotem centrum Moto-Hakone…Tak tak, niektórzy będą od razu mówić, że kobieta dobrej orientacji w terenie nie ma:D a że byłyśmy we trzy, to nasze szanse znalezienia miejsca zmalały niemal do zera...:)

Trochę zawiedzione, że nie uda nam się wejść tego dnia na teren świątyni, postanowiłyśmy chociaż podejść w jej strone i pstryknąć parę zdjęć...i niespodzianka – Pomimo tego, że było już przynajmniej 30 minut po 16, nikt nas nie zatrzymał czy też „zamknął drzwi przed nosem”, i tak wraz z innymi „spóźnialskimi” spokojnie przekroczyłyśmy teren świątyni, do której prowadzi ścieżka wśród wysokich drzew i lampionów ( w tych ostatnich świecą oczywiście żarówki:D), tworzących neisamowitą i tajemniczą atmosferę. Wyobraziłam sobie jak bardzo tajemniczo i mrocznie było w czasach, kiedy światynia została zbudowana (to co widzimy dzisiaj było kilka razy zdaje się odbudowywane), czyli prawdopodobnie w VIII wieku..i ile osób musiało czuwać nad rozpalaniem tych lampionów, które dzisiaj wystarczy zapalić jednym guziczkiem.







Sam budynek światyni, choć bardziej skromny w intensywności kolorów i rozmairze (wszak Hakone było i jest nadal „prowincją”) przypominał mi trochę Tsurugaoka Hachimangu w Kamakurze. Dookoła placu, na którym stoi świątynia także pełno zieleni, a w ogóle w całej okolicy górują wysokie cedry i to one tworzą tą tajemniczą atmosferę miejsca. Niektóre z nich wyglądają na bardzo stare, wręcz „zabytkowe” . Te zdaje się najstarsze i najbardziej okazałe ogrodzono płotkiem, a pomiędzy szpary w korze ludzie „wciskają” …monety, co wygląda dośc ciekawie, no ale przecież drzewa są jedną z siedzib kami, więc dziwić nie powinno.



fot.Kasia

Choć w pewnym momencie same zasabotażowałyśmy nasz plan wycieczki przechadzką po „Shopping Plaza”, udało się – zobaczyłyśmy wszystko, co zaplanowałyśmy, Fuji także, choć może nie w pełnej okazałości, ale jak to mówią „jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma”:)My z Kasia na pewno nie mamy co rwać włosów z głowy, bo przed nami jeszcze ładnych pare miesięcy na to, żeby w końcu Fuji (albo pogoda) przestała być złosliwa.

Kiedy dotarłyśmy z powrotem do naszej części Hakone, czyli Miyanoshita, było już ciemno. Po tym co w tamtej chwili pozostało mi w portfelu, ucieszyłam się, że zdążyłyśmy na kolacje do naszej stołówki i nie musze wydawać pieniędzy których nie zostało mi wiele, na jedzenie na własną rękę. (zwłaszcza że w autobusie zagapiłam się i wrzuciłam 100 Y do szufladki, do ktorej nie powinnam i koniec….zostałam zmuszona zostawic „napiwek” bo automat nie wydał mi moich 50 Y…może to niewiele, ale zawsze coś..).

Niedziela upłynęła jak zawsze baaardzo leniwie, zwłaszcza, ze było wyjątkowo zimnio i wietrznie na zewnątrz. Moje niedzielne lenistwo polega oczywiście na długim spaniu, później praniu sprzątaniu, pisaniu maili i innych bzdur, które następnie wysyłam jak idę do lobby na internet, kontaktowaniu się z Poorando, czytaniu zaległej prasy z całego tygodnia, żeby wiedzieć co się dzieje na świecie ( i móc klientom np. z Australii powiedzieć jak przyjada do naszego hotelu coś w stylu” Ojej, słyszałam o starsznej powodzi w Państwa kraju. Mam nadzieję, że region w którym Państwo żyją nie uległ poważnym zniszczeniom.” :) ), czytaniu książek, a parę razy nawet zdarzyło mi się pouczyć..(!!!).

Ale tak naprawdę to nie przepadam za niedzielami, bo od godzin popołudniowych myślę już zawsze o poniedziałku i tym, że trzeba znowu do pracy… Głupie to trochę z mojej strony zamęczać się tak o czymś co dopiero za kilkanaście godzin, ale co zrobić..:D Od przyszłej niedzieli zacznę myślec od godzin popołudniowych tak: „Ach, jak wpaniale, że niedziela się już kończy i za kilkanaście godzin będę mogła pójśc do pracy uszczęśliwiać innych. Nie mogę się doczekać!.”… Tak, to brzmi o wiele lepiej. Bardziej „po japońsku” prawda? Później pozostanie mi tylko w to uwierzyć:D

Let's party!,czyli 飲み会

(17.-21. 01.)

Let's party!,czyli 飲み会

Czas pozasezonowy trwa. W poniedziałek jeszcze było co robić przy klientach z niedzieli, ale wtorek/środa/czwartek to nuuuuda (tzn. mało goannai) i w piątek od poźnego popołudnia dopiero się zaczęło, bo w weekendy (czyli wtedy kiedy my mamy zawsze wolne :) ) na gości nie ma co narzekać nawet poza sezonem.

Nuuda po naszemu oznaczała czynności jak czyszczenie i polerowanie 2 dni z rzędu metalowych listewek przytrzymujących dywan na schodach koło front desk (szczoteczkami do zębów i silnie żrącymi środkami…o matko, ale się namachałyśmy przy tym…), praca poota (to otwieranie i zamykanie drzwi, noszenie bagaży itd.), i inne roboty fizyczne po wykonaniu których moje ciało, które nadal nie jest w formie, krzyczy: STOP! NIE RÓB MI TEGO! TO BOLI!

Nuda była przerywana dwukrotnie: pierwszy raz podczas naszego nomikai, czyli mówiąc prosto – popijawy:D ; i po raz drugi, kiedy to w końcu zabrano nas na zajęcia z kaligrafii.

Zajęcia były fajną odskocznią od pracy, zwłaszcza, że odbywały się w jej godzinach (yeey!:) ).Kolejna frajdą z tym związaną było to, że odbywały się w Kikkasou, czyli budynku naszego hotelu, który cały jest w stylu japońskim. Codziennie rano zdarza nam się odprowadzać tam na śniadania washoku (posiłek japoński) klientów, ale w środku nie miałam okazji jeszcze być, więc dlatego mialam radochę.

fot. Kasia

Pani sensei od kaligrafii to starsza dystyngowana, ubrana w piękne kimono, Japonka. Nie będę się rozwodzić tutaj nad tym jak pięknie pisze (wow!:) bo to oczywiste. Przez półtorej godziny przepisywaliśmy (bo byli z nami też stażyści z Indonezji i jedna stażystka z Korei) krótki tekst, sensei co jakiś czas podchodziła do nas, by sprawdzić nasze gryzmoły:D Frajdę mieliśmy wszyscy, także kenshuuseie z Indonezji, pomimo tego, że w Japonii po raz pierwszy zetknęli się oko w oko z pismem japońskim i na ich kartkach owszem pojawiały się jakieś znaki, ale tylko trochę przypominalo to kanji. Sensei rzeczywiście ustawiła wysoko poprzeczke jak na pierwsze zajęcia. Następne prawdopodobnie w przyszłym miesiacu. Już nie mogę się doczekać. Tanoshimi:)

Muszę powiedzieć, że cieszyłam się w środę, że nie ma zbyt dużo klientów i że nie musze za bardzo obciążać swojego umysłu myśleniem, bo we wtorek wieczorem mieliśmy nomikai naszego „gest relation ka” i posmakowało mi ciepłe sake:D

To jakże bardzo przyjemne spotkanie wszystkich pracowników naszej sekcji hotelu odbyło się w Odawarze, w prawdziwej izakaya (powiedzmy, że to japoński odpowiednik baru, knajpy z jedzeniem i piciem), gdzie przed wejściem należało grzecznie pozostawić obuwie w szafeczkach i „na boso”,rozkosznie, dotrzec do stolika, przy którym preferowane było siedzenie w seiza (czyli w kuckach po japońsku). Można było jednak ” oszukiwać”, ponieważ pod stołem była „dziura w podłodze” dla wszystkich tych, którzy ulegli wpływowi zachodniego, barbarzyńskiego siedzenia z nogami pod stołem:)
Już myślałysmy z Kasia, że się nie załapiemy na ten ubaw, ponieważ wiszące w naszym jimusho od tygodnia ogłoszenie o tym podnioslym wydarzeniu mówiło,że wstęp od osoby 5000Y, co po naszej zeszłomiesięcznej tragedii przy wypłacie i na kilka dni przed kolejną, było suma nieosiągalną ...Ale udało się – jak wspaniale być „tylko” kenshuuseiem!:)...bo wstep dla kenshuusei okazał się za free:)

Na początku spotkania, które zapomniałam napisać, że było z okazji shinnen – nowego roku, był oczywiście toast, podziękowania kachou (szefa) dla całej ekipy za pracę i cały trud, poźniej oczywiście „kotoshi mou yoroshiku onegai shimasu”(„w tym roku także proszę się starać!”) i (jak może niektórzy pamiętają moje ulubione słowo) KANPAI !!!:)

fot. Kasia


Jedzenie było rewelacyjne; było oczywiście m.in. sashimi, które wstyd mi było wręcz wyżerać w takich ilościach ze wspólnego talerza, bo dla innych mało co zostało:) Po raz pierwszy miałyśmy okazje uczestniczyć w przygotowywaniu i jedzeniu dań „zrób to sobie szanowny kliencie sam”, jak np. nabe (na stole stoi palnik, na palniku duży garnek do którego wrzuca się przeróżne składniki , które samemu się miesza i nakłada do miseczki), czy jakieś danie którego nazwy nie pamietam, ale nie zostanie moim ulubionym, bo miesza się tu jajko (które je się nie do końca ścietę...) z ryżem i mięsem...

fot. Kasia

Trzeba przyznać, że wtedy, kiedy jest po temu czas i okazja, Japończycy potrafia się naprawdę wyluzować i wyśmienicie bawić. Nawet osoby jak wspominana już parę razy „pracownica miesiąca” pokazuja przy takiej okazji swoją. ..powiedzmy ” mniej profesjonalną twarz”:D

Było bardzo głósno, zabawnie, zwłaszcza, że alkohol co raz donoszono do stolików i nikt nie „czaił się” czy przy szefie czy innych współpracownikach wypada mu wypić wiecej niż łyczek..:D Tak więc i ja wzięłam sobie do serca to ostatnie ku rozbawieniu pozostałych uczestników , zwłaszcza, że ciepłe sake jest naprawdę bardzo dobre. Pomiędzy jedna czarką sake a kolejną, udało nam się nauczyć rozanielone towarzystwo języka polskiego w postaci zwrotu „NA ZDROWIE” , które później co jakis czas dośc egzotycznie brzmiąc roznosiło się po izakaya.

Zabawa trwała do północy, do czasu kiedy ze stołu znikneło kolejno donoszonych kilkanaście chyba potraw , desery też były (100% western style: ciasteczko czekoladowe z kulką lodów w polewie czekoladowej z truskawkami, yummy:)). Na wezwanie szefa, że to już koniec zabawy, wszyscy grzecznie wstali od stołów i rozeszli się do swoich domostw:) Jest to jeszcze jedna cecha charakterystyczna japońskich imprez – nagły koniec. Wydaje ci się, że zabawa trwa na całego, a wychodzi na środek jedna osoba, mówi zdanie zaczynające się od そろそろ終わりです… „Sorosoro owari desu…”/”Powoli zblizamy się do końca…” i impreza niemal momentalnie się kończy:D Zdyscypliowany naród, nie ma co:)

fot. Kasia

Całe szczęście sake nie ma tyle procent co wódka, bo w przeciwnym wypadku, mogłoby się to dla mnie skonczyć aż za bardzo zabawnie:D . Powiedzieć, że się upiłam byłoby dużą przesadą, ale na pewno jasność mojego umysłu i równowaga ciała zostały nieco zaburzone…:) Po powrocie nie pozostało mi nic innego jak zmyć makijaż i jak najszybciej zasnąć – wszak o 8 rano należało jak zawsze stawić się w miejscu pracy z karada genki na 100%. …

Ech!..przyznaje, jak zadzwonił budzik po 6 rano ciężko było zwlec się wyra…Niezawodne ofuro pomogło na jakiś czas, później ból głowy (dlaczego bolała wiadomo) i brzucha (podejrzenie przejedzenia połączonego z piciem) powrócil, tak, że na śniadaniu nie mogłam wypić ani jednego łyczka kawy, a to w moim wypadku oznacza, że nie jest rewelacyjnie.

Tym niemniej miesiąc pracy w Japonii, wśród osób dla których praca to rzecz święta odcisnął swe piętno na mnie bardziej chyba niż myśłałam, bo pomarudziłam sobie troche, że się źle czuję, ale kierowana chęcią by nie sprawić zawodu i kłopotu, a sobie wstydu, co tu dużo mowić…:D, postanowiłam, że tego dnia, oprócz tradycyjnie mojej ukochanej (uwaga reklama leku:!)Solpadeiny w postaci tabletki musującej, lekiem na całe zło okaże się…PRACA:D

Tak. Zacisnęłam zęby, zakasałam rękawy mojego okropnego seifuku i do roboty! I wiecie co? Udało się!Ku ogólnemu rozbawieniu, zwłaszcza męskiej cześci personelu, z mojej postawy z wieczór wcześniej (czytaj: ona wypiła sporo sake) i ranek po (czytaj: ona wypiła wczoraj sporo sake i patrzcie jak się trzyma:D) przetrwałam ten dzień, ból po jakims czasie minął , jedyne co, to spać mi się chciało tak strasznie, że po pracy ograniczyłam się tylko do codziennego rytuału zjedzenia czegoś slodkiego, ofuro, na internet nie dotarłam, jeden odcinek „Friends” i mnie nie było:)

Teraz też już mnie nie ma.

sobota, 19 lutego 2011

一緒に頑張りましょう!, czyli wszyscy razem, ze wszystkich sił!

一緒に頑張りましょう!, czyli wszyscy razem, ze wszystkich sił!
(16-17.01.)

Ostatnio zrobiło się u nas starsznie zimno i spadł śnieg. Na powitanie nie mówi się już tylko おはようございます!”Ohayou gozaimsau!Dzień Dobry!”, ale pada także odpowiedni komentarz do panujących warunków, czyli  寒いですね! „Samui desu ne!/Ale zimno, nieprawdaż?”. (Swoją drogą jest to wspaniałe zdanie wyjściowe do jakiejkolwiek rozmowy z klientem:) ).

Zimno i śnieg sa dla nas o tyle niefajnie, że ponieważ jest mniej klietnów, więc mniej goannai i musimy czasami bardzo długo stać w drzwiach, lub co gorsza na zewnątrz i wykonywać prace tzw. Poota, czyli otwieranie i zamykanie drzwi, zanoszenie bagaży na górę do front desku, witanie klientów jak podjedzie ich samochód, stanie i uśmiechanie się.

Ja zakładam pod swój mundurek ostatnio sweter, rajtuzy i getry (Kasia mówi,że jej strój „na cebulę” ma nawet więcej wartsw), dają nam płaszcze i szaliki (chociaż czasami ich brakuje, bo ostatnio nas tutaj więcej, ponieważ jest jeszcze stażystka z Korei i nasze dwie koleżanki z Indonezji, które wcześniej pracowały w restauracji) i tak stoimy na zewntarz. My z Kasią jesteśmy trochę buntowniczkami i co raz „ukradnkiem” chowamy się do środka by ogrzeć się przy piecykach gazowych stojących przy wejściu:) i przedłużamy ten moment jak tylko się da…

Najgorzej, że ja mam buciki balerinki, wieć marzne i tak jak nie wiem co, a nie mam ochoty inwestowac na jeden miesiąc w jakieś inne buty (nie za bardzo mam co inwestować tak naprawdę:D), a nie będę stać w swoich butach nie do pracy bo szkoda mi na to poniewieranie butów ze skóry, na które w Polsce wydałam przed wyjazdem ostatnie pieniądze:)

Prosimy o jakieś zadania, które mogłybyśmy wykonywać w środku, bo nie mamy odpwiedniego ubrania, coś tam nam starają się wymyślić od czasu do czasu, tymniemniej jakąś część dnia zawsze spędzamy na zewnatrz.

A ja, jak tak obserwuję niemal wszystkie osoby z którymi pracujemy, to mam wrażenie, że Japończycy naprawdę wierzą w magiczna moc ducha, czyli, że „Jak chcesz to potrafisz! „ i uprzejmie zachęcają nas do pracy: żebyśmy wszyscy byli razem w tych trudnych warunkach pracy „issho ni gambarimashou!” , czyli „starajmy się wszyscy razem!”/”dajmy z siebie wszystko!”!…No tak łatwo im mówić, jak ci, którzy krzyczą to najczęściej maja odpwiednie buty i specjalne kalesonki pod mundurek..ech!
Nie cierpię zimy!!!

Trzeba jednak przyznać, że rzeczywiście tutaj w pracy mało kto narzeka na cokolwiek, przynajmniej głośno nikt tego nie robi. Choćby nie wiem co by się działo i jak zmęczonym by się nie było, większość osób z uśmiechem na twarzy i zaangażowaniem godnym podziwu wykonuje swoją pracę najlepiej jak tylko potrafi. Są osoby, które bez żadnego płaszcza, czy odpwiednich butów potrafią wyjść na zewnątrz na to zimno i stać tam tak dłuższy czas z uśmiechem od ucha do ucha. Innymi słowy: duch zwycięża materię!

Jeżeli chodzi o mnie, jest zupełnie odwrotnie: pomimo tego, że starałam się ze wszystkich sił,razem z nimi, duch poniósł totalną klęskę….:D Od tego stania ostatnio przewiało mnie starsznie…Barki i ramiona bolą tak bardzo, że Kasia musi mi pomagać ściągać sweter po pracy. Biedna Hania:(
W ten weekend mam zamiar się wygrzać i dać porządnie odpocząć mojemu przemęczonemu ciału, bo też mu się w końcu coś od życia należy:) tak więc moja odpowiedzią w poniedziałek w pracy co robiłam cały weekend będzie:..no nic nie robiłam. Leżałam i dpoczywałam:)

Praca i posiłki


Do 15 lutego pracowałyśmy w tzw. „guest relation”. Polega to na tym, że wita się gości od razu jak postawią stopę w hotelu, albo i jeszcze wcześniej. Zanosi się im bagaże tam gdzie chcą, zanosi się potem bagaże do pokojów, albo wynosi je z pokojów na dół. Często też się wskazuje drogę i odpowiada na różne pytania klientów (jak się zna odpowiedź) ;) Jak gości nie ma to lata się ze szmateczkami i czyści wszystkie powierzchnie, sprawdza się też basen, a po 14 jak nowi goście się zjeżdżają chodzi się na goannai – czyli odprowadzanie gościa do pokoju i opisywanie oraz tłumaczenie po drodze wielu, wielu rzeczy. Jest ustalone dokładnie, co i gdzie trzeba mówić. Na początku tylko chodziłyśmy z tyłu i nosiłyśmy, lub pchałyśmy na wózku bagaże. I słuchałyśmy. Od stycznia robiłyśmy to same. Ktoś z obsługi zawsze chodził z tyłu w razie gdybyśmy nie zrozumiały jakiegoś pytania i potem nas chwalił jeśli dobrze poszło albo mówił co powiedziałyśmy źle lub nie do końca poprawnie ;) Często jeden pracownik kazał nam mówić tak i tak, a inny mówił, że tak jest źle i trzeba mówić tak i tak. Więc musiałyśmy się uczyć którą wersję przy kim mówić ;) Zazwyczaj oprowadzało się gości po japońsku (bardzo grzecznym językiem... krótko mówiąc – keigo rządzi), choć czasami zdarzali się goście z zagranicy i wtedy przydawał się angielski. Gdy robiłam taki goannai po raz pierwszy (po angielsku) tak się zestresowałam i przejęłam tym faktem, że nie pamiętałam naprawdę prostych słów po angielsku. Zapomniałam między innymi jak są „drzwi”, „piętro”... ;) Ale to tylko za pierwszym razem. Przynajmniej nie muszę się stresować tym, że mój angielski nie jest idealny, bo i tak jest lepiej niż w przypadku większości Japończyków. Ale angielski Japończyków to temat na osobny wpis ;) Za to pierwsze oprowadzanie po japońsku było koszmarnie stresujące. Dobrze, że większość gości jest bardzo miła i wyrozumiała. Z czasem obydwie nabrałyśmy wprawy i szło nam całkiem nieźle. A oprowadzanie po angielsku stało się rzadkim relaksem, bo przy nim nie stresowałyśmy się już w ogóle ;) 

Ludzie w pracy zazwyczaj naprawdę wydają się mili, i nam tłumaczą wszystko po pięć razy. Choć Hani się zdarzyło, że chłopak jej powiedział, że ma mówić tak i tak po japońsku (tu następuje długie skomplikowane zdanie), a potem od razu wymagał, żeby poszła do gości i tak mówiła. Gdzie przecież dużo słów jest dla nas nowych, formułek, i tego nie da się od razu zapamiętać, jeśli to jest w obcym języku. Jakby była Japonką, to może takie rzeczy wymagać, ale nie od obcokrajowców. Nawet na studiach od nas nie wymagają, żebyśmy od razu zapamiętywali nowe rzeczy. Powtarzają nam to na trzech zajęciach z rzędu, ćwiczą z nami, a potem dopiero wymagają, żebyśmy pamiętali. Inaczej za bardzo się nie da. Ludzie w pracy jednak przyzwyczaili się do tego, że od razu nie zapamiętamy. Najpierw musieli nam podyktować i jeśli było to dłuższa formułka to musiałyśmy chwilę poświęcić na zapamiętanie jej. A gdy potem udało się ją ładnie powiedzieć, to byli z nas dumni ;)

Każdego gościa, którego się mija trzeba powitać i mu powiedzieć dzień dobry, albo witamy, miłego pobytu, dziękujemy za odwiedzenie naszego hotelu itp. Ja oczywiście miałam problemy żeby zapamiętać komu już mówiłam dzień dobry, i mówiłam niektórym „Witamy” po 4 razy. Jeden gość strasznie się śmiał z tego powodu ze mnie. Inni się ze mnie śmieją, bo zdarza mi się do końca nie zrozumieć pytania, ale udaję, że rozumiem i mówię coś, co wydaje mi się, że będzie pasować. Czasami trafiam, więc się opłaca ryzykować ;) Jak nie trafiam, to przynajmniej gość ma z czego się pośmiać. A zadowolenie klientów, to przecież nasz główny cel ;P Na każdą czynność trzeba się nauczyć formułkę, którą trzeba powiedzieć. I trzeba to mówić głośno. Co oczywiście stanowi dla mnie do dzisiaj problem, bo mój głos do głośnych nie należy. Dla niektórych pracowników nawet mój głośny głos nie jest zbyt głośny. Tutaj czasami wręcz trzeba krzyczeć. Czasami jak się pójdzie do sklepu pani przy kasie tak się drze do osoby stojącej pół metra od niej, że można ogłuchnąć. W hotelu oczywiście trzeba co chwilę się kłaniać, ciągle uśmiechać i wyrażać chęć pomocy klientom. W ciągu pracy nie można usiąść nawet wtedy gdy nikogo z gości nie ma w pobliżu (w polskim hotelu panuje raczej zasada „usiądź sobie i odpocznij dziecko, skoro nikogo nie ma”). Dobrze, że są 3 przerwy, bo ciężko by było wytrzymać. 

Podczas pierwszej półgodzinnej przerwy je się obiad (u nich obiad się je między 10 a 13 mniej więcej), potem za jakiś czas 15 minut na herbatkę i jeżeli pracuje się do późna jeszcze jest między 17 a 18 półgodzinna przerwa na kolację. Rano przed praca jemy zawsze śniadanie w tej samej stołówce, co i inne posiłki. W wolne dni też możemy tam jeść. Naprawdę jest fajnie jak nie trzeba się martwić o jedzenie. Jakbym miała sobie sama przygotowywać tu żarcie, to bym z głodu umarła, bo nie mam pojęcia co jest czym w sklepie, a tym bardziej jak to przyrządzić, żeby było zjadliwe ;) Każda z pań (panowie też się pojawiają, ale jakoś ich nie widać) w stołówce mówi każdej osobie, która przychodzi „witamy”, a potem każda z osobna mówi każdemu „dziękuję”. Czasami nie wiem co jem tak do końca. Panie w stołówce wiedzą, że nie mogę jeść rzeczy z mlekiem, wiec mogę wszystko próbować, nie martwiąc się, że mi zaszkodzi. Jak potrawa jest z mlekiem to albo przygotowują mi w osobnym garneczku bez mleka, albo dostaję coś innego. Choć raz zdarzyło im się o mnie zapomnieć, ale strasznie mnie przepraszały za to i przyniosły talerzyk z owocami w ramach przeprosin.

mój ulubiony plakat ze stołówki, pojawiający się często i gęsto też w innych miejscach

Potrawy są różne. Typowo japońskie rzeczy są pyszne. Gorzej jest z rzeczami, które wydaje mi się, że przyszły z tzw. Zachodu. Hotelowy słynny jabłecznik jest ok, ale moja mama robi lepszy ;) Mam wrażenie, że nasze potrawy w ich wydaniu są jakieś bez smaku. Za to swoje potrawy obficie przyprawiają. Zajęło mi trochę czasu przyzwyczajenie się do tego, bo jak sobie sama gotuję, to prawie nie używam przypraw. Przyzwyczaiłam się nawet do zupy miso (ze sfermentowanej soi – bardzo, bardzo zdrowa). Na początku wydawała mi się paskudna i zarzekałam się, że nigdy mi nie będzie smakować i się do niej nie przyzwyczaję. A teraz to moja ulubiona część posiłku. Strasznie nie lubię tutejszych potraw z mięsa. Kurczak jest jakiś dziwny. Zawsze mi po nim niedobrze. A inne mięso... Pożal się Boże... To, co tutaj muszę jeść – w Polsce bym nawet tego nie ruszyła i kręciłabym nosem. Jakieś boczki, tłuste, żylaste i ogólnie mówiąc... Niefajnie jak dla mnie. Czasami mięso jest tak żylaste, że nie da się go przeżuć i trzeba połknąć w całości.

 najgorsza potrawa jaka się dotąd pojawiła: ryż + zmielone mięso, zmielone jajko i zmielona ryba (słodka!)

Poza tym ukochanymi produktami są kapusta, cebula i jajka. Czasami obiad składa się z prawie samej cebuli, paru kawałków mięsa, którego nie mam ochoty w ogóle ruszyć, bo właściwie to nawet nie mięso, tylko sam tłuszcz. Pyszne za to jest kare raisu – ryż z sosem curry. Normalnie bym nie mogła go jeść, bo jest z mlekiem. Ale zawsze dla mnie jest osobna porcyjka bez :) Smażone lub wędzone ryby są dobre. Pyszna jest soba i ramen (makaroniaste potrawy), i smażone krewety. Nienawidzę owoców morza, jeśli czuję ich własny smak. Ale taka smażona kreweta to prawie sama panierka ;) Za to jeśli poczuję już ten smak... Fuj! Jak dla mnie to jest niejadalne. Tak samo jak wodorosty. Chyba, że jest ich na tyle mało, że nie czuję ich smaku. Co do mięsa, jest jeszcze coś, czego bym w Polsce nie ruszyła. Potrawy z mięs z puszki. Mielone mięso z puszki... Albo coś co przypomina mi mortadelę. Oczywiście tutaj to jem, ale w Polsce bym kręciła noskiem. Do każdej potrawy oczywiście jest ryż (poza makaroniastymi). Nie mogę się przyzwyczaić do tego, że nawet do ziemniaków (jeśli w ogóle się pojawią) jest ryż ;) Do obiadu często podawane są różnorakie dodatki. Na talerzu zawsze jest kapusta (kapucha musi być!), są jakieś konserwowe ogóreczki, cykorie (czy coś podobnego) i inne dziwne rzeczy. Pojawiają się też na przykład kulki zmielonej dyni, pierożki z mięsem (pycha! zjadam pięć porcji), kiełki, wodorosty i inne dziwne podłużne cuda (które czasami smakują ziemią nie wiem czemu), sałatki z warzyw (w majonezie... fuj) i inne rzeczy, które ciężko spamiętać. Generalnie mówiąc – nie jest źle. A nawet jest dobrze, bo sama jak sobie gotowałam nigdy tak zdrowo się nie odżywiałam ;) U mnie zawsze leciały paluszki rybne i warzywa na patelnię z Biedronki. Poza tym stała pora posiłków jest też dobra dla zdrowia. Śniadanie lekkie z rana (chleb z dżemem), niedługo później, między 10:30 a 13:00 obiad (choć tak naprawdę to nie „obiad”, tylko posiłek południowy) i kolacja (czy raczej posiłek wieczorny) między 16:15 a 18:00. Po 18:00 już raczej nic nie jem, bo po co wydawać dodatkowo pieniądze ;) Samo zdrowie!

お待たせいたしました…

1-15.01
お待たせいたしました…

Nawet nie wiem kiedy ten czas minął. Już dwa tygodnie minęły od początku nowego roku, a ja przez natłok pracy i wydarzeń mam wrażenie, że minęły 3-4 dni raptem…

お待たせいたしました、お部屋までご案内おまち…-様!Co po polsku mniej więcej oznacza: "Oczekujący (na wskazanie drogi do pokoju) Pan/Pani X! Przeprazaszam za tak długie oczekiwanie…"
(chociaż po polsku to ciężko jest mi oddać wszystkie niuanse tego zdania, dlatego brzmi trochę nie tak, sorry)

Stało się!!! W końcu pierwsze goannaie po japońsku za nami:) W końcu było nam dane wyjsć na środek lobby i wywołać klientów, a następnie oprowadzajac po hotelu, doprowadzić ich do ich pokoi.

Ale nie było łatwo…
Najpierw był test robiony przez pracownicę miesiąca..osobę aż nadto profesjonalną, nadgorliwą, czepiającą się strasznych banałów. (bynajmniej nie jest to tylko moja „polska” opinia) Współpraca z nią była dla mnie dość stresująca, zwłaszcza, że pracownica miesiąca wcieliła się w role klienta upeirdliwego do granich…Cóż, nie poszło mi tak jakbym sobie wymarzyła, co okupiłam łzami (beksa!!!:D).
Niestety te łzy widziała również i pracownica miesiaca, którą cała sytuacja niewiedzieć czemu, rozbawiła. Piszę, że "niestety", ponieważ ta moja chwila słabości spowodowała, że przez następnych kilka dni obchodzono się ze mną jak z jajkiem…:D Trochę mi było głupio z tego powodu, ale co zrobić, jestem tylko bardzo niedoskonałą istotą...:)
Na następny dzień było już o wiele lepiej, a goście są o wiele mniej stresujący i o wiele bardziej mili niż pracownica meisiąca.

Jak na tą chwilę nasze goannaie wygladają tak, że to my wywołujemy klientów, oprowadzamy ich po hotelu i doprowadzamu do pokoi, wszystko tłumaczymy co i jak w pokoju jest, a nasz senpai idzie z tyłu i w razie czego dopowiada to o czym my ewentualnie zapomniałyśmy, robi sprostowanie jeżeli się pomyliłyśmy, a na koniec całą wiązanką przeprasza uprzejmne za nasze niedociągnięcia ale my tylko kenshuusei (stażysta) jesteśmy, uczymy się dopiero; przepraszam, proszę wybaczyć uprzejmie te niewystarczające wytłumaczenia, ale to tylko kenshuusei z Polski; czy szanowny klient na pewno wszystko zrouzmiał, bo przepraszam, ale naprawdę to tylko kenshuusei, najmocniej przepraszam…itd. Tak jest właściwie zawsze, nawet jeśli klient po naszym oprowadzeniu powie ze jest ok i nie ma żadnych pytań i wątpliwosci.

No tak…, pewnie daleko nam jeszcze do doskonałości, czy do zostania pracownikiem miesiąca:D Jak to nam jest tłumaczone i bardzo często powtarzane, że to jest praca w seebisu i że klient jest Panem, a jego satysfakcja jest najwazniejsza, a poza tym my dostajemy za swoją pracę pieniądze, wiec wszystko musi być tip top, w 100%, bo 99% to za mało..no powiedzmy, że coś w tym jest.

Po pierwszych dniach goannai, oceniam swoje „występy” za satysfakcjonujące, jeszcze troche mi miejscami brakuje „nagare”/ płynności, ale z czasem i to przyjdzie. Najważniejsze, jak powiadają, że jest sporo keigo, nie zapominam o hijouguchi( wyjście ewakuacyjne), bo to jest informacja na miare życia i smierci klienta (!!!); o tym, że jak cokolwiek to proszę pod nr 8 w telefonie na front desk; na kolacje do odpwoiedniej restauracji myśle, że trafiaj; wiedza, że w ich pokoju w łazience też onsenowa (woda z gorących źródeł) leci; z tego co widze uczestnicza w hotelowej kannai tsua (taka tam „wycieczka po hotelowych budynkach z przewodnikiem, który opowiada o historii hotelu) więc rozumieją jak im tłumacze, że coś takiego się odbywa; na do widzenia uśmiechają się, mówiąc „daijoubu” (wszystko ok.) więc nie jest źle..:)

W pierwszym tygodniu stycznia gosci jeszcze było sporo, bo koniec starego i początek nowego roku obfituje w Japonii w dni wolne od pracy. A skoro gości sporo to i pracy sporo, wiadomo.
Ostatnio sezon noworoczny się skończył, jest mniej klientów, co nieoznacza, że jest mniej pracy, bo nasi przełożeni zawsze cos wymyślą:)a skoro nie ma dużo klientów tyle i jest mniej goannai, to przeważnie są to prace czysto fizyczne jak np. prace porządkoweróżnego rodzaju, które ostatnio moje ciało coraz gorzej znosi:)
W tej pracy, jeżeli własnie nie stoisz w drzwiach i nie witasz klientów, to zawsze gdzieś latasz i coś robisz, jak już pisałam nie ma mowy, że jest wolna chiwla poza przerwa, bo każda „wolną” chwilę można i należy wykorzystać robiąc cokolwiek nawet po raz drugi/trzeci/czwarty, ku satysfakcji klienta i dobra zakaldu pracy!:)

Teraz poruszę przykra dla nas – pracowników w Japonii, kwestię - napiwki... Niestety, w Japonii nie daje się napiwków…:( Nie ma takeigo zwyczaju w ogóle. Oczywiście zdarzaja się tacy klienci, co dają napiwki, chyba zwłaszca nam, bo jestesmy cudzoziemkami, ale takich gości jest mało. Inna sprawa, że nie bardzo możemy przyjąć napiwek jeżeli widzi to jakiś nasz japoński kolega z pracy (oczywiście nie genearalizujmy, że wszyscy), bo to nieladnie i niewypada.. Praca sama w sobie ma być nagrodą. Ech…ile ja o tym usłyszałam wywodów od pracownicy miesiąca, po tym jak jeden raz przyjęłam przy niej napiwek ..Ona ”musiała” przepraszać klienta i przeze mnie przyjąc też swój..(oj biedna!). :D
Ostatnio doszło do dość komicznie wyglądającej sytuacji, kiedy jeden klient leciał za mna i za Kasią przez caly parking, chcąc nam dac napiwek, a my, że byłyśmy wtedy wystawione na baczne oczy naszych współpracowników, grzecznie udałyśmy, że nie słyszymy jak klient za nami goni i uciekłyśmy do środka budynku. Ile po drodze w duchu sobie powyklinałyśmy to nasze..:D Tak to już jest. Szkoda. Większość cudzioziemców, którzy odwiedzają Japonię niestety wiedzą, że tutaj napiwków się generalnie nie daje, wiec z nich też mamy marny pożytek…:D Niektórzy cudzoziemcy, którzy nie wiedza, że tak jest i chcą dać napiwek, baaardzi dziwią się jak Japończycy odmawiają jego przyjęcia, bo chcą tym po prostu docenić dobrze wykonaną pracę, ale tutaj nie jest to tak odbierane.

A tak z zupełnie innej beczki …W tym tygodniu w naszym hotelu krecili jakis film dla tv japońskiej, więc często można było się natknąć na jakies kamery, oświetlenie itd. Jeden raz jak robilam baggeji in, czyli zanosilam torby klientow do ich pokoju, to śmiesznie wyszlo, bo skręcam w jeden korytarz a tam bum !– zdjęcia akurat pstrykali, wpadłam w sam środek tego wszystkiego i zrobilo się śmiesznie, jak zaczęłam manewrowac po planie zdjęciowym z wielkimi walizkami w rękach..Może zagram jakis maly epizod?:)
Laska która była najwyraźniej gwaizdą tego filmu, bardzo ładna, wydawała się całkiem miła, uśmiechała się jak ja się spotkało itd., czego nie można powiedziec o laskach które były jej asystentkami i które za nia non stop łazily nosząc różne rzeczy..bardzo nieprzyjemne…No ale staram się je zrozumieć, bo wiem co to znaczy nosić cieżkie bagaże. Może były po prsotu zmęczone swoją pracą:D

piątek, 18 lutego 2011

Dormitorium (tudzież Akademik)


Miejsce, w którym okazało się, że będziemy mieszkać powiało grozą, gdy je pierwszy raz zobaczyłyśmy. Oczywiście wszyscy nas na wstępie przepraszali za warunki, ale podobno nie było nic lepszego. Po trzech godzinach sprzątania okazało się, że da się przeżyć. Nasz pokój okazał się całkiem duży. Myślałyśmy, że skoro to Japonia, to nie będzie miejsca na postawienie stopy. Ale studenci w Poznaniu mają często dużo mniejsze pokoje. Koło okna w rogu pokoju jest za to taki ładny grzyyyb. Zasłoniłam go swoją walizką. Niestety ten koło mojego łóżka jest wyżej i nie da się go tak łatwo zasłonić, więc straszy na codzień niehigienicznym wyglądem. Przez okno trochę wieje chłodem, ale mamy klimatyzator. I po trzy koce... Tęsknię czasami za polskimi podwójnymi oknami. Tutejsze okna są tak nieodpowiednie do niskich temperatur... Strasznie nieprzyjemnie się chodzi do toalety, czy gdziekolwiek wewnątrz tego „akademika”, bo na korytarzach jest strasznie zimno (bo po co tam grzać). Czasami zimniej niż na dworze (autentycznie). Na szczęście klapa kibelka jest podgrzewana. Pewnie taniej wychodzi niż podgrzanie całego pomieszczenia. Potem trzeba myć ręce w zimnej wodzie. I zęby tak samo. Ciepła woda jest tylko na dole we wspólnej łazience (ofuro). Na początku nie byłyśmy „zachwycone” ofuro (bo trzeba się myć w jednym wspólnym pomieszczeniu ze wszystkimi), ale teraz nawet to nam się podoba. Z jednej strony znajdują się prysznice (myjemy się siedząc na niskim stołeczku, nie stojąc), a potem można zanurzyć się w wielkiej bali z cieplutką wodą. Zawsze jest pełna, ale czasami woda jest jak dla mnie zbyt gorąca ;) Można sobie w niej wyprostować nogi, położyć się i zanurzyć po szyję (siedząc na pupie na podłodze jest się po szyję w wodzie). 


Wielką przygodą było dla nas pierwsze pranie ;) Było zabawnie, bo pralki opisane są tylko po japońsku. A przecież nawet jak po polsku jest wszystko na pralce napisane, to mam czasami problemy ;) Za pierwszym razem nie udało nam się uruchomić jednej z pralek. Na szczęście inną się udało i teraz ciągle z niej korzystamy. Niestety druga z pralek okazała się być suszarką, przez co straciłyśmy 2 godziny (ale przynajmniej ciuchy ładnie się podgrzały przed praniem). W pomieszczeniu na dole dormitorium, zaraz koło ofuro (czyli wspólnej łaźni) jest 5 pralek i 4 suszarki. Najgorsze jest to, że bardzo często przy praniu coś ginie. Nie wiem jak to się dzieje, ale zawsze brakuje mi jednej skarpetki, albo podkoszulki, albo rękawiczki... Zazwyczaj potem się znajduje. Po 3 tygodniach znalazła się w pralni moja podkoszulka. Ale do dziś nie odnalazłam mojej białej, długiej skarpetki... Przez co ubolewam, bo związane z nią były naprawdę piękne wspomnienia ;) Mam nadzieję, że jeszcze się znajdzie.

 Wygląda nieciekawie, ale pierze nam się dobrze ;)

Najgorsza rzecz dotycząca dormitorium, to chyba to, że Japonki tutaj są czasami strasznie głośne i mają gdzieś sąsiadów, którzy może jutro idą na 8 do pracy. Nasze sąsiadki często wracają z pracy po 22 i są głośno czasami do 1-2 w nocy. Za pierwszym razem mało zawału przez nie nie dostałam, bo zaczęły się drzeć wniebogłosy o północy. Obudziłam się oczywiście, a serce mi zaczęło walić jakby nie wiadomo co się stało (chyba normalny odruch, jak w środku nocy budzi cię krzyk). Po chwili zaczęły śpiewać „Happy Birthday” i klaskać, więc już wiedziałyśmy dlaczego krzyczały w momencie, gdy wybiła północ... Do 2 w nocy nie mogłam zasnąć, a do pracy szłyśmy na 8... Po kolejnej dość głośnej nocy poszłyśmy do naszych dwóch aniołów stróżów (a co!). Po paru nocach, kiedy zbytnio się nie uspokoiły i kolejnym naszym marudzeniu jedna noc była spokojna. Może nawet dwie. No ale później z okazji Wigilii była oczywiście kolejna impreza. I to największa i najgłośniejsza. My i tak nie spałyśmy do 3 w nocy, bo chciałyśmy na kolację wigilijną zadzwonić do domu, ale bez przesady. Równie dobrze mogłyśmy iść do pracy na następny dzień. A poza tym tutaj strasznie wszystko się niesie po korytarzu. No i trudno, żebyśmy się nie wkurzały, jeśli na imprezę do pokoju obok zwaliło się z 7 bab. Impreza skończyła się tym razem o 1:30. A było naprawdę głośno. Koleżanki  z Indonezji mieszkały 2 piętra niżej, ale miały podobny problem. Może akurat nie miały imprez obok siebie co chwilę, ale ich sąsiadki, tak samo jak nasze zamykają drzwi trzaskając nimi z całej siły. Nawet po północy. A takie jedno trzaśnięcie nawet mnie wybudza ze snu. I gadają normalnie i śmieją się na korytarzu, nawet bardzo późno w nocy. I u nas słychać dokładnie wszystko, co się dzieje na korytarzu, bo tu nie ma prawie żadnej izolacji przed dźwiękami między pokojami a korytarzem (bo wszystko jest bardzo nieszczelne).

Autorki

Szukaj na tym blogu