Podobno wspomnienia z czasem się zacierają. Dlatego też muszę opisać wszystko to, co dzieje się ostatnio w kraju, w którym przyszło mi mieszkać. Żebym sama o tym też nie zapomniała. Choć nie wiem, czy da się w ogóle o tym zapomnieć.
W piątek około 10 wyruszyłyśmy z Hanią i pracownicą hotelu, z którą ostatnio pracowałyśmy, na podbój dwóch hakońskich muzeów. Jako stażystki hotelu w Hakone musimy wiedzieć jak co wygląda, żeby móc komukolwiek to polecać. Dlatego też udało nam się za darmo pojechać i zobaczyć 2 miejsca – muzeum na wolnym powietrzu i muzeum szkła weneckiego (to tylko część tego, co można tu zobaczyć – jest jeszcze wiele innych muzeów i galerii). Było naprawdę zimno, momentami padał nawet drobny śnieg. Nigdy nie uważałam się za fankę sztuki nowoczesnej, ale obydwa muzea zrobiły na mnie duże wrażenie. Koniecznie chcę je odwiedzić jeszcze latem, kiedy wokoło będzie zielono i kwitnąco-wiosenno.
Nasz powrót do hotelu nieco się opóźnił, bo zbyt wiele czasu zajęło nam podziwianie wszystko wokoło. Czekałyśmy na wietrznym i zimnym przystanku na autobus powrotny do hotelu. Miał być o 14:43, ale spóźnił się aż 2 minuty (co nie uszło uwadze Japończyków). Usiadłyśmy w autobusie. Przejechał może z 5-10 metrów i się zatrzymał. Nie wiedziałam nawet o co chodzi. Lekkie trzęsienie na początku uznałam za pracę silnika. Jednak kiedy zaczęło kiwać autobusem coraz mocniej i mocniej nie miałam wątpliwości, że coś jest nie tak. Kierowca podał przez megafonik: „Zdaje się, że mamy trzęsienie ziemi. Zdaje się...”. Po chwili wstrząsy zrobiły się tak silne, że wiedziałam, iż mu się to nie wydaje. Autobusem strasznie rzucało na boki, co Japończycy przyjęli ze stoickim wręcz spokojem. W przeciwieństwie do mnie, bo od razu miałam łzy w oczach. Okazało się, że mój dość mało-emocjonujący-się charakter nie pomaga w takich sytuacjach. Miałam już wcześniej małe lęki podczas jazdy windą lub lotu samolotem. Niezbyt dobrze znoszę sytuację, kiedy mam pod sobą pustkę i niepewność. Okazało się, że odnosi się to też do trzęsień ziemi. Nagle przy nich staję się zwykłą histeryczką. Kto by pomyślał? Nawet dzieci w autobusie nie przejęły się zbytnio trzęsieniem. Jak się później zorientowałyśmy – autobus tak naprawdę zamortyzował wstrząsy. Odczułyśmy je jako bardzo duże, ale nie zdawałyśmy sobie sprawę, jak potężny kataklizm ma właśnie miejsce.
Gdy wstrząsy się skończyły kierowca znowu ruszył w drogę i bezpiecznie dowiózł nas pod hotel. Zostawiłyśmy płaszcze i torebki w szafce i poszłyśmy umyć zęby, bo dopiero co zjadłyśmy obiad. Ze szczoteczką do zębów w ustach doświadczyłyśmy drugiego wstrząsu. Teraz nic go nie amortyzowało, więc zrozumiałyśmy, że jest naprawdę poważnie. Ten drugi wstrząs był inny. Przyszedł nagle – jak wybuch. Coś jakby huknęło, a okno, koło którego stałam zatrzęsło się bardzo niebezpiecznie. Było to silne (ciężko było nawet utrzymać się w pionie), ale krótkie. W lekkiej panice skończyłyśmy myć zęby i wybiegłyśmy z łazienki, bo nie wydawała nam się solidna i bezpieczna. Chciałyśmy wrócić szybko do pracy, ale jak to powiedziałam Hani – jak jeszcze raz się zatrzęsie, to już nie wytrzymam i się po prostu rozpłaczę. Parę sekund później znowu się zatrzęsło. Krócej i słabiej, ale to już było jak dla mnie za dużo. Płaczącą i rozhisteryzowaną Kasię wszystkie pracownice, które były w pobliżu wyprowadzały na zewnątrz. Pocieszały mnie, że już jest dobrze. Ja im odpowiadałam, że wiem, że jest dobrze i to tylko zwykła panika. Wyszłyśmy wszystkie na zewnątrz, odsunęłyśmy się od budynku i stanęłyśmy na parkingu za hotelem. Po chwili trochę się uspokoiłam. Stwierdziłam, że nie będę ryczeć stojąc na dworze, gdzie mnie mijają co chwilę goście hotelowi. Przyszedł do nas jeden z pracowników, który miał zainstalowaną na telefonie aplikację, która ostrzega na 10-15 sekund przed wstrząsami. Okazało się, że naprawdę działa. Zaczął krzyczeć „Kuru, kuru!” („Idzie, idzie!”). Stanęłyśmy wszystkie blisko siebie i znowu się porządnie zatrzęsło. Bałam się, że szyby w hotelu pójdą, ale one już chyba widziały gorsze rzeczy, niż ten wstrząs wtórny. Poszłyśmy po płaszcze i torebki, bo było naprawdę zimno na dworze. Chwilę postałyśmy, nic takiego się nie działo, więc pracownicy, którzy stali na zewnątrz zaczęli wracać do hotelu. My dalej bałyśmy się wracać do budynku. Stałyśmy same z pół godziny na dworze i sprawdzałyśmy na komórce wiadomości.
Wtedy zobaczyłam, że epicentrum było daleko od nas (trochę ponad 400 km). Co oznaczało też, że było potwornie silne, skoro my tak bardzo to odczułyśmy będąc tak daleko.Wtedy też zobaczyłam, że miało ono prawie 9 stopni w skali Richtera. Obejrzałyśmy filmiki z youtube’a, na których zobaczyłyśmy płonące Tokio i przeczytałyśmy informacje o innych potwornych zniszczeniach. Wysłałyśmy od razu smsy do Polski (moje oczywiście nie doszły jak się później okazało...) i zamieściłyśmy na facebooku informacje, że wszystko z nami w porządku. Wszyscy w Polsce akurat się budzili i mogli zobaczyć w porannych wiadomościach informację o trzęsieniu i przejąć się nie na żarty.
Przyszła po nas pracownica z hotelu i udałyśmy się do pomieszczenia za recepcją (od 2 tygodni mamy praktyki na recepcji). Tam chciałyśmy zostawić torebki i płaszcze, żeby były blisko w razie kolejnych wstrząsów. Gdy je odłożyłyśmy znowu się trochę zatrzęsło. Całe to pomieszczenie ma luźno podwieszone pod sufitem lampy i inne dziwne rzeczy, które wyglądają jakby mogły łatwo spaść. Stojąc tam ciągle tylko patrzyłyśmy się w górę, czy nic na nas nie zleci, bo co chwilę było czuć silne wstrząsy. Rzecz jasna inni pracownicy byli już dużo spokojniejsi niż my. Albo dobrze udawali. Jak się im przyglądałam to niektórzy wyglądali na naprawdę przestraszonych. Ale zachowywali spokój. Gościom też nie można przecież pokazywać strachu, żeby sami nie wpadali w panikę. Hania po ostatnim wstrząsie jakby zbladła i powtarzała, że nie czuje się tu bezpiecznie. Teraz jej przychodziła lekka panika. Akurat, kiedy moja znikała. Całkiem dobrze się w tym uzupełniałyśmy. Któraś zawsze zachowywała zimną krew.
Nie wyobrażałyśmy sobie jakoś powrotu do pracy teraz. Oznaczałoby to pójście na goannai'e (czyli odprowadzenie gościa do pokoju z tłumaczeniem po drodze co gdzie jest, godzin otwarcia i innych potrzebnych rzeczy). Był piątek – godzina 15:30, więc pełno gości czekało na odprowadzenie do swojego pokoju. Stłoczyli się wszyscy w lobby i czekali aż znowu rozpoczną się goannai'e. Słyszałyśmy jak jeden z pracowników (który chyba nie zauważył naszych bladych twarzy) mówi, że mogłybyśmy w nich pomóc. My dobrze wiedziałyśmy, że z trzęsącymi się rękami i bliskie płaczu przy każdym najmniejszym wstrząsie nie damy rady wprowadzić żadnego gościa w nastrój relaksu i odpoczynku. Zamiast zająć się gośćmi, to oni będą musieli się nami zajmować. Poszukałyśmy naszej pani, z którą byłyśmy w muzeach. Zachowywała zimną krew, ale widziałam po jej oczach, że jest bardzo przejęta. Wiedziałyśmy, że jej rodzina mieszka w Chibie, a tam trzęsienie było dużo silniejsze niż u nas i nawet były tam jakieś pożary. Poza tym jej małe dziecko nie było przy niej, więc jak każda matka na pewno wychodziła z siebie. Mimo tego wszystkiego zajęła się nami i jak powiedziałyśmy, że nie damy rady pracować zaproponowała, żebyśmy poszły do biura hotelowego, gdzie jest telewizor, internet i ludzie, którzy się nami zajmą. Miałam wrażenie, że każdy wokoło patrzy się na nas z lekkim współczuciem. Albo poszła fama jak bardzo się rozkleiłam wcześniej, albo po prostu każdy widział jak przerażone i blade są nasze twarze. Powtarzałyśmy im też, że w Polsce nie ma trzęsień ziemi (co ich niezmiernie dziwiło) i dla nas to pierwsze trzęsienie. I od razu takie potworne. (Co prawda parę tygodni wcześniej był u nas mały wstrząs. Ale nawet bym go nie zauważyła, bo suszyłam akurat włosy. Hania się mnie spytała czy "to" czuję. Wyłączyłam wtedy suszarkę i zobaczyłam, że szafka lekko się porusza. I zaraz przestała. Uznałam to wtedy za naprawdę ciekawą rzecz i wręcz podekscytowana mówiłam "Wow! Rusza się!".)
Nikt z szefostwa nie zaprotestował i mogłyśmy pójść do biura, gdzie miałyśmy zamiar zająć się naszym projektem (tłumaczymy różne ulotki hotelowe na język polski). Oczywiście nie mogłyśmy się skupić na niczym i tylko sprawdzałyśmy wiadomości. Widok fali tsunami w telewizji i w internecie był naprawdę nie do uwierzenia. Martwiłyśmy się o Odawarę (pobliskie duże miasto), która jest położona przy oceanie i ma tam swój dom wielu pracowników hotelu. Ale zdaje się, że nic takiego w Odawarze się nie stało. Nasz hotel leży blisko oceanu, ale na wysokości ponad 600 metrów. Więc fali tsunami tutaj nie musimy się obawiać.
Zbliżał się już czas kolacji, więc w podłych nastrojach udałyśmy się do stołówki. Średnio miałam apetyt, a podczas jedzenia siedziałam tylko na telefonie, więc wszystko było zimne, jak w końcu się za to zabrałam. Ciągle bałyśmy się kolejnych wstrząsów. Inni pewnie też, ale ich reakcje były całkiem inne. Niektórzy, gdy zobaczyli relację z północy, gdzie fala tsunami zmywała miasta, mówili: „Straszne!”. Niektórzy: „Ciekawe!” (co mnie zdziwiło, ale nie siedzę w ich głowach, nie wiem w jakim sensie używali tego słowa). Ogólnie mówiąc reakcje Japończyków są dla mnie nieco zagadkowe. Poniekąd je rozumiem, ale widzę, że człowiek z Zachodu może to łatwo zinterpretować jako bycie nieczułym. Oni co chwilę mają mniejsze wstrząsy. Są przygotowywani na ewentualność, że duże trzęsienia ziemi mogą się pojawić. Dla mnie to był totalny szok. I dalej jest. Oni z takimi rzeczami muszą żyć od wieków. Na pewno to trzęsienie i ogrom zniszczeń ich też szokuje. Ale widzę, że ich reakcja jest inna od mojej i takiej, jakiej bym się spodziewała po Polakach. Nie jestem psychologiem, ani znawcą psychiki Japończyków, żeby to wszystko umieć zrozumieć, zinterpretować.
Stwierdziłyśmy, że musimy wrócić do akademika. Najpierw poszłyśmy przeprosić wszystkich na recepcji, że nie mogłyśmy im pomóc w pracy w tak trudnej dla wszystkich chwili. Wszyscy jednak wydawali się nas dobrze rozumieć i byli dla nas naprawdę mili i wspierający. Lekko przestraszone tym, co zastaniemy w pokoju i ciągle pocieszane przez pracowników hotelu wróciłyśmy do siebie. Zdziwiło nas to, że w pokoju nic się nie stało. Może dwie rzeczy się przewróciły. Nic się nie potłukło. Siedząc w pokoju na łóżkach czułyśmy co chwilę wstrząsy wtórne. Nie zdawałam sobie sprawy, że to może być taki koszmar. Wiedziałam, że coś takiego, jak wstrząs wtórny istnieje. Ale myślałam, że jest ich tylko parę. A one pojawiały się ciągle od nowa. Aż bałyśmy się wychodzić do toalety, bo dziwnym trafem, jak tylko któraś z nas przekraczała próg pokoju zaczynały się kolejne wstrząsy. Zazwyczaj były ona słabe na tyle, że nic się prawie nie trzęsło. Czułyśmy tylko kołysania. Ze 4-5 razy było dużo mocniej, tak że szafki zaczynały się trząść. Przy każdym takim silniejszym wstrząsie już zrywałam się z łóżka, żeby być gotową do ucieczki. Przygotowałyśmy sobie torby z potrzebnymi rzeczami na wypadek, gdyby duże trzęsienie znowu się pojawiło. Poza tym każda położyła buty na widoku i płaszcz pod ręką – tak, żeby móc tylko chwycić co się potrzebuje i wybiec. Może i jestem totalną panikarą, ale tutaj można się jeszcze różnych rzeczy spodziewać.
Te ciągłe wstrząsy wtórne (i słowa premiera Japonii, który powiedział, że należy oczekiwać wstrząsów wtórnych nawet tak silnych, jak ten pierwszy) wprowadzały mnie w taką psychozę, że nie byłam w stanie zasnąć nawet na sekundę do 5:30 nad ranem. Każdy taki wstrząs pojawiał się w innym miejscu. Nigdy nie wiadomo, gdzie kolejny uderzy. Tamtej nocy pojawiały się co 5-15 minut. Każdy miał siłę przynajmniej około 2-4 stopni w skali Richtera. Co jakiś czas pojawiały się silniejsze (5-6 stopni). My jesteśmy na tyle daleko, że jak do tej pory czułyśmy tylko ułamki tego, co dzieje się przy epicentrach. Dlatego też nie wyobrażam sobie, jak strasznie musi być na północ od nas. Tam, gdzie te silne wstrząsy ciągle się pojawiają. Tamtej nocy przez caaały czas czułam jakby coś się trzęsło. Hania mi często powtarzała, że ona nic zupełnie nie czuje, więc zorientowałam się, że to albo ja się trzęsę, albo moje serce wali tak mocno, że mam przez to wrażenie, że wszystko wokół się rusza. Około 2-3 w nocy było dość spokojnie i myślałam, że zasnę. Niestety około 4 nad ranem siła wstrząsów wzrosła. Przez pół godziny – 45 minut prawie cały czas bujało. Nie trzęsło, tylko właśnie bujało, co zapewniło mi bezsenność na kolejne półtorej godziny. Okazało się, że kolejne, bardzo silne trzęsienie (6,6 stopnia) uderzyło w Niigatę i Nagano, prowincje, które są prawie tak daleko od pierwszego epicentrum jak my i nie tak bardzo daleko od nas. Równie dobrze mogło uderzyć tutaj. Od tamtego czasu wstrząsy wtórne pojawiały się często na zasadzie jakby reakcji łańcuchowej. Najpierw np. wstrząs w Niigacie. Potem za 5 minut w Sendai (najbliżej pierwszego epicentrum). I za parę minut np. w Akicie (na północy jeszcze bardziej) lub w Chibie (czyli dość blisko nas). Kiedy po tej 5:30 udało mi się zasnąć pojawił się nawet wstrząs wtórny z epicentrum w naszej prefekturze. Ale miał tylko 2 stopnie i był krótki, więc postarałam się go zignorować i szybko z powrotem zasnęłam.
Jedna rzecz, która mnie strasznie złości, to relacje jakie się pojawiają na największych polskich stronach internetowych. Podczas gdy w japońskiej telewizji pokazują dane, fakty i liczby, niektóre polskie strony pisały nagłówki nadające się moim zdaniem do brukowców szukających sensacji. Wszystko było nastawione tylko na wywołanie odpowiednich emocji, a nie na rzetelne informowanie. Nie wszyscy czytający te informacje to ludzie, których to nie dotyczy. Niektórzy mają rodzinę i przyjaciół w Japonii. Jak mają się poczuć widząc nagłówek typu "Eksplozja w elektrowni atomowej. Zarządzono ewakuację"? Zagrożone były wtedy tereny w promieniu 10 km od elektrowni. Nie więcej. Z kolei inne wiadomości na polskich stronach trąbiły, że wzrasta skażenie radioaktywne. Zaraz po tym jak przeczytałam na stronach angielskich, że ono spada. Nawet gdy ten wzrost promieniowania był "kontrolowany" i niewielki, nagłówki wszystkich serwisów informacyjnych trąbiły: "Wyciek radioaktywny w elektrowni!". Dopiero w samym artykule było zawsze napisane, że to wyciek kontrolowany. Inny nagłówek po jednym z wstrząsów wtórnych: "Potężny wstrząs w Japonii, setki ciał na plaży". Ten nowy wstrząs nikomu nie wyrządził krzywdy. A ciała na plaży to 200-300 zabitych w wyniku pierwszego trzęsienia. Wszystko to tylko niepotrzebnie potęguje niepokój. A dywagacje na temat tego, czy Polska jest zagrożona w wyniku awarii reaktora na jednej ze stron? To nie jest Czarnobyl i ZSRR. Te elektrownie są milion razy bezpieczniejsze. Nie ma szans na taki wybuch, jak w 1986 roku. Z radioaktywną chmurą rozprzestrzeniającą się we wszystkich kierunkach.
Dzisiaj, na drugi dzień po trzęsieniu, mam wrażenie, że ziemia się nieco uspokoiła. Śledzę ciągle to, gdzie pojawiają się nowe wstrząsy. Ale to, co czujemy tutaj, jest albo słabsze, albo ja przestałam zwracać na to wszystko taką wielką uwagę. Na pewno nie czułyśmy ani jednego tak silnego wstrząsu jak wczorajsze. Meble też się dziś nie ruszały. Dziś mamy dzień wolny. Jutro i pojutrze też. Mam nadzieję, że uda mi się trochę odzyskać spokój ducha zanim wrócimy do pracy. Wczoraj momentami chciałam już lecieć do Polski, bo nie potrafiłam sobie wyobrazić, żebym kiedyś miała poczuć się znowu spokojnie na tej japońskiej ziemi. Dzisiejszy dzień nastraja mnie jednak trochę bardziej pozytywnie. Co nie znaczy, że całkiem przestałam się bać. Dziękuję za wszystkie miłe słowa z Polski. Naprawdę podnosi na duchu to, że tyle osób o nas myśli i pamięta!